Boston part 1

17:39

Pisanie o tym, że się gubisz powoli staje się nudne, ale co zrobię na to, że... Znowu się zgubiłam?
Nasza dobra dusza Billy podrzucił nas na stację kolejową, nadrobił sporo drogi, tylko problem w tym, że jak już odjechał, to okazało się, że to nie ta stacja. Nasza była 15 minut wcześniej, a z tej, na której właśnie się znajdowałam w weekendy nic nie odjeżdża. Czekała nas więc droga na najbliższy przystanek. Tylko gdzie takowy się znajduje? Na szczęście na tym wielkim pustkowiu (czwartego lipca chyba nikt nie wychodzi z domu, tym bardziej o 6 nad ranem) pojawiła się starsza pani, która wskazała nam kierunek. Kierunek na drogę szybkiego ruchu (która tutaj wygląda jak polska autostrada). Szłyśmy więc tak sobie tą drogą, obok typowo wiejskich amerykańskich domków i lasów, aż tu nagle Dunkin Donuts i znajomy przystanek. W ten oto sposób już bez większych problemów dotarłyśmy do Providence i kupiłyśmy bilety do Bostonu (22$ sick!).




Pociągi wyglądają jak puszki konserw, są za to bardzo szerokie, duże i wygodne. Na jednym fotelu zmieściłyby się moje dwa tyłki! Sama jazda komfortowa, ale da się zauważyć, że w komunikacji miejskiej (zarówno autobusy jak i pociągi) lubią bardzo obniżać temperaturę.




No to jesteśmy! Sam Boston na początku okazał się rozczarowaniem. Dopiero po czasie pokazał swój urok. Po wyjściu z dworca spodziewałam się drapaczy chmur położonych jeden obok drugiego, a wyszłam na trochę wyższą Warszawę. Dopiero  po jakimś czasie dotarło do nas, jak wysokie są te budynki. Było trzeba po prostu stanąć bezpośrednio pod nimi i spróbować dostrzec ich czubek- prędzej bym dostrzegła czubek swojej brody. Jak się później okazało ta wyższa część miasta znajduje się po prostu trochę dalej, a wysokie biurowce robią ogromne wrażenie.



Ta część miasta, w której się znajdowałam była typowo Bostońska. Widać tu, że kolonię tworzyli Anglicy. Typowo angielskie domki, czerwona cegła i do tego stare, zewnętrzne balkony. Boston przesiąka historią i historycznym zapachem (w powietrzu unosi się zapach wikliny i starej biblioteki). Urokliwa była każda mniejsza uliczka.





Zwiedzanie zaczęłyśmy od China Town, które dla  odmiany nie było ani trochę urokliwe. Ulice tam są brudne, zaniedbane, większość witryn jest umorusana, pozaklejana gazetami, a do tego całość śmierdzi 'brudnym Chińczykiem'. Mieszkańcy (przez całą drogę spotkałyśmy tylko jedną białą osobę) patrzyli na nas jakby chcieli nas wymordować, a wchodząc do marketu czułam się jak intruz.



Była też dzielnica Włoska i Francuska, ale to wszystko zasługuje na dłuższą opowieść.

Ciekawe w tym mieście jest to, że  przechodzi się płynnie ze szklanych wieżowców w stare, zadbane kamienice. Całe miasto zbudowane jest w taki sposób, że nowoczesna część miasta nie razi w oczy, tak jak bywa to w polskich miastach.
Z pięknych uliczek jak z filmu nagle trafiłyśmy na teren zabezpieczony przez policję, na którym znajdowało się targowisko ze świeżymi produktami. Pomimo ogólnego bałaganu i kartonów rozrzuconych po całym placu, było tam sporo klientów. Musiało to być historyczne miejsce, ponieważ w asfalt na tym terenie wtopione były metalowe owoce, warzywa, gazety i inne produkty.



Jak się okazało targ ten był początkiem włoskiej dzielnicy. Właśnie tam załączyłyśmy tryb 'tanio i dużo'  i trafiłyśmy do jednej z 20 najlepszych włoskich restauracji. Pizza serowa (tłusta niezmiennie jak wszystko tutaj) za 16$, za które najadły się cztery osoby. Pizzeria wyglądała bardzo niepozornie, trochę jak bar z PRL-u. W Polsce nie odważyłabym się wejść do takiego lokalu, ale ilość klientów i kolejka ciągnąca aż za drzwi idealnie świadczą o smaku, cenie i jakości jedzenia. W ten oto sposób spełniłyśmy nasz cel 'dużo i tanio'.



Później zupełnie przez przypadek trafiłyśmy (mamy szczęście trafiać przypadkiem na niesamowite miejsca)  na najbardziej charakterystyczny most w Bostonie. W ten sam sposób trafiłyśmy na pomnik poświęcony ofiarom Holocaustu. Pomnik bardzo ujmujący, skłaniający do przemyśleń i chwili nostalgii. Co ujęło mnie najbardziej? To, że Stany Zjednoczone przyznały się tam do tego, że wiedzieli o mordach, ale nic  nie poczynili w tym kierunku .


Z racji tego, że był to 4 lipca, to musiałyśmy przerwać trasę zwiedzania (dlatego wrócę tu jeszcze chociaż na jeden dzień!) i zaczęłyśmy się zbierać na największy pokaz sztucznych ogni w Stanach Zjednoczonych. Samo to wydarzenie opisane jest tu. Zapraszam do czytania, bo jest tego duuuuużo.










Zobacz również

1 komentarze