Boston part 2
05:11Nauczone doświadczeniem z poprzedniego wyjazdu do Bostonu wyruszyłyśmy o 7 do Wakefield, by być wcześniej i lepiej. A skończyło się to tym, żeby czekać bitą godzinę w skwarze (tak, o 7 było już tu strasznie gorąco) na krawężniku na autobus.
No ale wreszcie nasza limuzyna się zjawiła, wsiadamy, a tu nasz kierowca z poprzedniej podróży, kiedy to pojechałyśmy nad ocean zamiast na miasto. Uśmiechnął się na nasz widok i mam wrażenie, że nas poznał. Autobus niezmiennie był lodówką. Szkoda, że nie wzięłam ze sobą swetra w ten 30stopniowy upał, ale przynajmniej masło na bułki nam się nie stopiło. Jedziemy sobie tak przed siebie na przemian śpiąc i mrucząc coś pod nosem. Monikę nawet jakiś wieczny student chciał poderwać na kolczyki, ale dziewczyna była oporna na mało wyszukane zaloty. Stanowczo wolała obrucić się na drugi bok i spać dalej. Nagle stajemy, a przed nami policja i straż pożarna na sygnale. Jak się okazało, były to jedynie... roboty drogowe. Tutaj policja kieruje chyba każdym ruchem drogowym, bo ostatnio widzialam nawet jak kontrolował wjazd i wyjazd na parking podczas jakiejś większej imprezy w restauracji. Wiadomo jednak, że nam nic nie może się łatwo potoczyć. Okazało się, że na autostradzie był wypadek i mamy opóźnienie o 40 minut. Co zrobił w związku z tym kierowca? Coś, co na tysiąc procent nie zdarzyłoby się w Polsce! Ominął resztę przystanków, zmienił trasę i pojechał bezpośrednio na stację końcową. Wyobrażacie sobie podobną sytuację w naszym kraju? Bo ja nie. W ten sposób opóźnienie zmniejszyło się do 20 minut i już bez przeszkód dostałyśmy się do Bostonu, tym razem jadą za 10.50$ MBTA, który przypominał stare regio ze skórzanymi fotelami. Z dziewczynami głęboko się zastanawiałyśmy, czy to specjalne siedzenia dla grubasów, bo wyglądały jak potrójne, ale tylko my siedziałyśmy we trzy. Standardowo wi-fi było.
Boston niezmiennie zrobił na mnie dobre wrażenie. Od naszej ostatniej wizyty pojawiły się nowe elementy, m.in. sznurkowe dzieło sztuki, które nie mam pojęcia jak zamontowali i jakim cudem się to nie poplątało.
Tym razem za cel obrałyśmy sobie przejście wybrzeżem, zobaczenie statku ze słynnej herbatki bostońskiej i odwiedzenie trzech wymarzonych uniwersytetów .
Wybrzeże Bostonu jest przepiękne, a moim nowym marzeniem stało się zamieszkanie w jednej z kamienic z widokiem na ocean.
Niestety nie znalazłyśmy statku z herbatki bostońskiej (chociaż tak szczerze, to myślę, że przeszłyśmy obok niego i nawet nie wiedziałyśmy, że to jest to), a później pobłądziłyśmy na dwie godziny szukając The Old North Church, w którym, jak się okazało, już byłyśmy. #alwayslost. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło , bo obok znajdował się tani sklep z pamiątkami, gdzie wreszcie znalazłam zakładkę do książki (Amerykanie to chyba nie czytają, bo albo tych zakładek nie ma, albo są brzydkie). W sklepie tak się zaczarowałyśmy tym i wszystkimi małymi pierdołkami, że straciłyśmy kolejną godzinę.
Szłyśmy dalej znanymi nam już ulicami (downtown w Bostonie jest stosunkowo małe i łatwe do zapamiętania), kiedy jakiś chłopak krzyczy za nami, że chce z nami selfie. Mam nadzieję, że to zdjęcie nie obejdzie całych internetów. Mijając włoską dzielnicę zobaczyłyśmy lodziarnię. Idziemy, czy nie idziemy? Idziemy! Chcąc poeksperymentować ze smakami lodów (podobno) domowych, wzięłam zieloną herbatę i jakiśtam likier, dziewczyny wzięły solony karmel i jagody z czekoladą. Konkurencję smaku wygrała... zielona herbata! Chyba nigdy w życiu nie jadłam czegoś, co tak bardzo mi nie smakowało , a jednocześnie chciałam więcej i więcej. Kasia stwierdziła, że tam czegoś dosypali, bo reszta nie byla tak wciągająca.
Po lodach nadszedł czas na uniwersytety. Zaczęłyśmy od mojego wymarzonego Boston University z (podobno) najlepszą weterynarią na świecie. Ciężko było go znaleźć, dlatego że wcale nie wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałam. Myślałam, że będzie to duży oddzielony od reszty miasta campus, podczas gdy budynki zlewały się z otoczeniem. Były urocze, ale nie wyróżniały się niczym szczególnym. Gdyby nie charakterystyczny słupek Boston University pewnie bym przeszła obok n ieświadoma. Cały czas jednak mam nadzieję, że po prostu na tym wielkim terenie nie znalazłam głównego budynku, który pięknie się prezentuje z wielkim czerwonym napisem na czubku.
Okej, mój uniwerek zaliczony, to idziemy na M.I.T. Ja przyznaję, że nawet nie wiedziałam o istnieniu tej 'polibudy', ale moje dwie towarzyszki życia to panie inżynier, więc musiały go zobaczyć.
Jak to jednak u nas bywa musiałyśmy zboczyć z trasy. Było jednak warto, bo zupełnym przypadkiem trafiłyśmy na stadion Red Sox i to na chwilę przed rozpoczęciem meczu. Ulice wokół stadionu przepełniała czerwień i chłopacy sprzedający program meczu. Jeden z wielu, któremu podziękowałam krzyknął za mną, że hej, ale piątka nic nie kosztuje i w ten sposób zbił ze mną high-five i życzył miłego dnia. Obeszłyśmy dalej stadion, strzeliłyśmy kilka zdjęć i wyruszyłyśmy dalej, bo na mecz nie było niestety ani czasu, ani pieniędzy (bilet od 100$ w górę)!
Pomiędzy stadionem, a M.I.T. weszłyśmy do maca na colę i kawę, i oczywiście do toalety. Monika twierdzi, że to chyb a jeden z pierwszych McDonaldów w USA i chyba ją popieram patrząc na to, jak wyglądała część jadalna, a przede wszystkim- toaleta.
Dotarłyśmy do M.I.T. i tu wreszcie było można wyczuć akademicki klimat. Od razu po przekroczeniu ulicy zobaczyłam mnóstwo osób w koszulkach uczelni. W większości byli to Azjaci, zapewne jakieś ścisłe mózgi i geniusze skoro w wakacje siedzą w szkole.
Znalazłyśmy główny budynek, w którym zbudowano pierwsze cośtam (Monika?). Mnie jednak bardziej interesowały zraszacze na trawie, bo temperatura dochodziła do 40*C i miałam ogromne pragnienie po prostu rzucić się do wody. Skończyło się to tym, że skakałam przez strumienie wody razem z małymi dziećmi.
Z racji tego, że czas nas już troszeczkę gonił, do Harvardu zdecydowałyśmy się pojechać metrem. Niefart był taki, że bilety na metro można było kupić tylko na głównej stacji, ale gdzie ona się znajduje? Idąc regułą mojego taty: 'koniec języka za przewodnika' poprosiłam o pomoc pierwszą z brzegu panią, która niestety, ale również była na wakacyjnym wyjeździe i pochodziła z Florydy, więc nie miała zielonego pojęcia gdzie mamy się udać, ale mimo to bardzo chciała nam pomóc i chciała wpuścić nas przed bramki na swoim bilecie. Niestety się nie udało, ale kto sobie świetnie poradzi, jak nie my?! Znalazłyśmy ten główny budynek, kupiłyśmy bilety i powinno mi wydać 5 dolarów, a patrzę, a tu z automatu wypadlo 5 monet, które wyglądy trochę jak ćwierćdolarówki. Trochę się wystraszyłam, że automat mnie oskubał ( a przecież i tak już klepie biedę), ale patrzę, a to jednodolarówki w monecie. Pierwszy raz takie zobaczyłam i szczerze mówiąc to mam nadzieję, że to krok do wprowadzenia monet zamiast banknotów, bo mimo, że banknoty jednodolarowe mają swój urok, to na codzień są stosunkowo drażniące, bo trzymasz w portfelu pliczek pieniędzy, a mało co za ten gruby pliczek kupisz. Monety jakoś bardziej do mnie trafiają.
Wracając jednak do podróży do Harvardu (czesto nazywanego przez nas Hogwartem) metrem, to metro w Bostonie nie jest specjalnie głębokie, bo jeśli dobrze się zorientowałyśmy, to ma jedynie dwa poziomy i chyba nawet nie 10 linii. Mimo wszystko Boston jest mniejszy niż mogłoby się wydawać (ale to wcalenie znaczy, że jest mały). Dojechaliśmy do Harvardu i tu praktycznie od razu było widać teren uczelni.
Harvard jest taki, jakie powinno być miasteczko studenckie. Na jego tereny wchodzi się przez wielką bramę, a między budynkami znajdują się tereny zielone z krzesełkami do nauki. Jest tu też wielka katedra, która prawdopodobnie kiedyś była kościołem, a teraz jest po prostu częścią uczelni. Chciałyśmy też zobaczyć znaną na cały świat bibliotekę, która jest chyba największym budynkiem na całym campusie, ale niestety okazało się, że w czasie wakacji nie ma tu wstępu dla odwiedzających.
Czas już wracać, a tu nagle zaczepia nas jakaś kobieta i pyta czy jesteśmy z Polski. Pani okazala się być bardzo sympatyczna, mieszka w Stanach już ponad 30 lat i tak się ucieszyła, że spotkała Polki, że dała nam swoją wizytówkę, by następnym razem umówić się na kawę. Pożegnałyśmy się i dopiero wtedy zobaczyłyśmy, że Ula jest prawniczką w jednej z większej kancelarii w Bostonie. Wyczuwam, że ten kontakt się nam jeszcze przyda.
Powrót do domu był już bez przygód. Z przystanku odebrał nas po 23 dobre serce Billy. Ten człowiek jest tak kochany, że naprawdę mógłby zostać moim mężem.
0 komentarze