Czy jest tutaj jeszcze ktoś poza mną, kto uprawia turystykę jedzeniową (dla niektórych jedyną słuszną)? Tak? To trafiliście idealnie, bo ten post jest właśnie o tym, jak spędziłam 3 dni tylko jedząc i sprawdzając miejsca, w których się je (i nie tylko).
1. Kawiarnia Wiedeńska 2/10
Pierwsze miejsce, które odwiedziłyśmy. Oczekiwania były spore, bo miejsce wychwalane na wszystkich blogach. Zamówiłyśmy omlety i kawę. Tak szczerze, to duże rozczarowanie. Nie chodzi nawet o to, że oczekiwałyśmy za dużo i przez to byłyśmy bardzo wybredne. Jedzenie było po prostu słabe. Po pierwsze miałyśmy wrażenie, że nie jest zrobione ze świeżych produktów. Po drugie jestem prawie pewna, że mój omlet (!) był odgrzany w mikrofalówce. Wiecie jak wygląda taki stopiony ser w mikrofali, który przestygnie i wygląda jak gumowa kupa? To właśnie tak to wyglądało na moim omlecie. Do tego z chleba wyszedł nam pająk, którego serdecznie pozdrawiamy.
Wnętrze jak najbardziej na tak. Klimatyczna knajpa, stare elementy wystroju (wielki plus za obrusy!), aczkolwiek średnio widoczna z ulicy. Trochę nie rozumiem też dlaczego dostałyśmy jedną kartę dań na dwie osoby, kiedy nie była to ostatnia, jaka była w restauracji.
1. Kawiarnia Wiedeńska 2/10
Pierwsze miejsce, które odwiedziłyśmy. Oczekiwania były spore, bo miejsce wychwalane na wszystkich blogach. Zamówiłyśmy omlety i kawę. Tak szczerze, to duże rozczarowanie. Nie chodzi nawet o to, że oczekiwałyśmy za dużo i przez to byłyśmy bardzo wybredne. Jedzenie było po prostu słabe. Po pierwsze miałyśmy wrażenie, że nie jest zrobione ze świeżych produktów. Po drugie jestem prawie pewna, że mój omlet (!) był odgrzany w mikrofalówce. Wiecie jak wygląda taki stopiony ser w mikrofali, który przestygnie i wygląda jak gumowa kupa? To właśnie tak to wyglądało na moim omlecie. Do tego z chleba wyszedł nam pająk, którego serdecznie pozdrawiamy.
Wnętrze jak najbardziej na tak. Klimatyczna knajpa, stare elementy wystroju (wielki plus za obrusy!), aczkolwiek średnio widoczna z ulicy. Trochę nie rozumiem też dlaczego dostałyśmy jedną kartę dań na dwie osoby, kiedy nie była to ostatnia, jaka była w restauracji.
Zaczęcie tego posta od 'wschodu słońca' byłoby lekkim naciągnięciem, bo przecież noc jest tutaj tak krótka, że dzień wstaje o wiele wcześniej od nas. Pobudkę mieliśmy jednak skuteczną, bo Dawid 'zapukał' nam do namiotu, poprzepraszał, że obudził, ale on jedzie na wyprawę na lodowiec. Wow, super sprawa. Zazdrościliśmy bardzo, pożegnaliśmy się, wymieniliśmy numerami w razie problemów i zrobiliśmy wspólne zdjęcie:
Dam sobie rękę uciąć, że nie ma wśród Was osoby, która zna osobę, która zna kogoś, kto był w Stanach. Zapewne większość Was chciałaby spełnić swoje American Dream (no halo, lodowisko i święta w Central Parku. Kto o tym nie marzył za dzieciaka?). Co jednak, gdy American Dream jednak okazuje się nie być taki super? W moim przypadku niestety tak trochę było.
Na wyjazd do Stanów zdecydowałam się bardzo spontanicznie. Kilka zmian w życiu, jedna reklama na facebooku, telefon do taty i odpowiedź "To jedź!" i zapisałam się na program. Nie sprawdzałam innych ofert, nie sprawdziłam agencji na forach w internecie, nie wiedziałam w sumie nic - chciałam po prostu wylecieć. To był niestety mój błąd, bo po pierwsze mogłam znaleźć o wiele lepsze oferty, a po drugie, może by mnie ktoś ostrzegł. Wiadomo, nie każdy wróci z pracy za granicą zadowolony, ale czasami dzieją się takie rzeczy, że bardzo byś nie chciał, by ktoś znalazł się na Twoim miejscu.
Organizacja na początku bardzo pomaga. Prowadzi Cię za rączkę, doradza jak wypełnić formularz (za mnie to momentami robiła osoba, która miała mnie sprawdzić, czy się nadaję), mówią Ci jak nagrać film i zabierają do ambasady, gdzie też wszystko tłumaczą. Naprawdę super sprawa, kiedy masz małe doświadczenie w podróżowaniu, a to Twoja pierwsza wielka przygoda. Teraz bym wybrała się już sama, ale wtedy ta pomoc była niezastąpiona. Oczywiście za całą tą pomoc sobie nieźle kasują, bo ponad 3 tysiące złotych (zarabiasz 1200 dolarów). Co się jednak dzieje, gdy już za wszystko zapłacisz? Mam wrażenie, że o Tobie zapominają.
Przed wylotem.
Pierwszą słabą oznaką był fakt, że odpowiedź na moje pytanie o dodatkowe ubezpieczenie, astmę i alergie, które było dosyć ważne i wypadałoby to jednak załatwić przed wylotem, otrzymałam... w dniu kiedy wylądowałam w Stanach i nie mogłam już nic zmienić. Zdarza się? Niby tak, ale przed uiszczeniem wszystkich opłat, odpowiedzi otrzymywałam błyskawicznie, a teraz czekałam około 2 tygodnie.
Zaczęło się super, miło i przyjaźnie. Skończyło na groźbach od szefowej, że zabierze nam wizy, że zrobi nam, cytuję - "syf w papierach" i że nigdy już nie wrócimy do USA. Za co? Za to, że powiedzieliśmy, że płaci nam mniej i pracujemy o wiele więcej niż w umowie. Szef kuchni za to był alkoholikiem, w lodówce trzymał wódkę, którą popijał w pracy, rzucał w nas talerzami, nożami i wyzywał od najgorszych. To tylko niektóre z rzeczy, które się tam działy, ale myślę, że nie muszę mówić więcej.
Co na to Camp America? Oczywiście do nich zadzwoniliśmy, pisaliśmy płaczliwe maile do Polski, straciłam dwa kredyty na telefony do lokalnego biura, płakaliśmy im do słuchawki, a oni? Wydawali się przejęci, że coś zrobią i że oczywiście będziemy anonimowi. Skończyło się na tym, że faktycznie ktoś przyjechał z organizacji, ale skontrolować NAS i to jak my pracujemy. Do tego szefowa przyszła zaśmiać się nam w twarz, że Camp America, cytując, może im gówno zrobić, więc gdzie tu była ta wspomniana wcześniej ochrona i anonimowość?
Ostatecznie odpuściliśmy. Wojna trwała tak długo, że nas wykończyła, więc stwierdziliśmy, że skoro nie możemy tego załatwić górą, to napsujemy im krwi. Przecież nie wyrzucą całego staffu z kuchni w jeden dzień. Przyznaję więc, na koniec też nie byliśmy fair.
Wszędzie pisałam im negatywne opinie, które Camp America oczywiście usuwało. Otrzymałam kilkanaście telefonów, gdzie próbowano mi wmówić, że się tym zajmą, że zrezygnują z tego campa i że cała ta sytuacja się zmieni. Chcieli też rozwiązać sprawę ze zbyt niskimi zarobkami, twierdzili, że dostanę resztę w podatku. Wiecie ile wynosi mój podatek? 0$, a ja jestem 200$ w plecy. Co do reszty obietnic, to ten camp w tym roku był na targach w Krakowie, gdzie podobno są same najlepsze miejsca pracy. Słyszałam w tym roku, że zmienił się szef kuchni, a sam obóz już jest świetny, ale tu jednak chodzi mi o zachowanie organizacji, która obiecała z nich zrezygnować za to, jak byliśmy traktowani całe lato.
Nie jest jednak tak, że mój wyjazd do Stanów i praca tam to był koszmar. Mam naprawdę cudowne wspomnienia, poznałam cudownych ludzi, a miesięczna podróż po Ameryce była warta tego, co wydarzyło się na obozie. Zapewne jest też wiele osób, które wróciły z Camp America zadowolone. Ludzie jeżdżą z tej organizacji po kilka razy, ale myślę, że ich prawdziwa twarz pokazuje się w momencie, kiedy dochodzi do konfliktów.
Poniżej wrzucam kilka organizacji, z których pojechali moi znajomi i wrócili zadowoleni, ale pamiętajcie, że i tam może coś się zawsze wydarzyć:
Camp Leaders - na tej samej zasadzie co Camp America. Płacisz mnie, zarabiasz grosze, pracujesz na obozie dla dzieci.
Work Away - działa na całym świecie, jedziesz do konkretnej rodziny i u niej pracujesz. Ona daje Ci jedzenie, masz gdzie spać, a czasami nawet zabierze Cię na wycieczkę, Dużym minusem jest fakt, że raczej nie zarabiasz.
Organizacje Work & Travel: The Best Way. Zarabiasz o wiele więcej niż wkładasz w program (ok. 10 tys. zł). Praca w parkach wodnych, parkach rozrywki, hotelach itd.
Jeśli przychodzą Wam jeszcze jakieś pytania do głowy, to śmiało piszcie!
Na wyjazd do Stanów zdecydowałam się bardzo spontanicznie. Kilka zmian w życiu, jedna reklama na facebooku, telefon do taty i odpowiedź "To jedź!" i zapisałam się na program. Nie sprawdzałam innych ofert, nie sprawdziłam agencji na forach w internecie, nie wiedziałam w sumie nic - chciałam po prostu wylecieć. To był niestety mój błąd, bo po pierwsze mogłam znaleźć o wiele lepsze oferty, a po drugie, może by mnie ktoś ostrzegł. Wiadomo, nie każdy wróci z pracy za granicą zadowolony, ale czasami dzieją się takie rzeczy, że bardzo byś nie chciał, by ktoś znalazł się na Twoim miejscu.
Organizacja na początku bardzo pomaga. Prowadzi Cię za rączkę, doradza jak wypełnić formularz (za mnie to momentami robiła osoba, która miała mnie sprawdzić, czy się nadaję), mówią Ci jak nagrać film i zabierają do ambasady, gdzie też wszystko tłumaczą. Naprawdę super sprawa, kiedy masz małe doświadczenie w podróżowaniu, a to Twoja pierwsza wielka przygoda. Teraz bym wybrała się już sama, ale wtedy ta pomoc była niezastąpiona. Oczywiście za całą tą pomoc sobie nieźle kasują, bo ponad 3 tysiące złotych (zarabiasz 1200 dolarów). Co się jednak dzieje, gdy już za wszystko zapłacisz? Mam wrażenie, że o Tobie zapominają.
Przed wylotem.
Pierwszą słabą oznaką był fakt, że odpowiedź na moje pytanie o dodatkowe ubezpieczenie, astmę i alergie, które było dosyć ważne i wypadałoby to jednak załatwić przed wylotem, otrzymałam... w dniu kiedy wylądowałam w Stanach i nie mogłam już nic zmienić. Zdarza się? Niby tak, ale przed uiszczeniem wszystkich opłat, odpowiedzi otrzymywałam błyskawicznie, a teraz czekałam około 2 tygodnie.
W trakcie pracy.
Zaczęło się super, miło i przyjaźnie. Skończyło na groźbach od szefowej, że zabierze nam wizy, że zrobi nam, cytuję - "syf w papierach" i że nigdy już nie wrócimy do USA. Za co? Za to, że powiedzieliśmy, że płaci nam mniej i pracujemy o wiele więcej niż w umowie. Szef kuchni za to był alkoholikiem, w lodówce trzymał wódkę, którą popijał w pracy, rzucał w nas talerzami, nożami i wyzywał od najgorszych. To tylko niektóre z rzeczy, które się tam działy, ale myślę, że nie muszę mówić więcej.
Co na to Camp America? Oczywiście do nich zadzwoniliśmy, pisaliśmy płaczliwe maile do Polski, straciłam dwa kredyty na telefony do lokalnego biura, płakaliśmy im do słuchawki, a oni? Wydawali się przejęci, że coś zrobią i że oczywiście będziemy anonimowi. Skończyło się na tym, że faktycznie ktoś przyjechał z organizacji, ale skontrolować NAS i to jak my pracujemy. Do tego szefowa przyszła zaśmiać się nam w twarz, że Camp America, cytując, może im gówno zrobić, więc gdzie tu była ta wspomniana wcześniej ochrona i anonimowość?
Ostatecznie odpuściliśmy. Wojna trwała tak długo, że nas wykończyła, więc stwierdziliśmy, że skoro nie możemy tego załatwić górą, to napsujemy im krwi. Przecież nie wyrzucą całego staffu z kuchni w jeden dzień. Przyznaję więc, na koniec też nie byliśmy fair.
Po powrocie.
Wszędzie pisałam im negatywne opinie, które Camp America oczywiście usuwało. Otrzymałam kilkanaście telefonów, gdzie próbowano mi wmówić, że się tym zajmą, że zrezygnują z tego campa i że cała ta sytuacja się zmieni. Chcieli też rozwiązać sprawę ze zbyt niskimi zarobkami, twierdzili, że dostanę resztę w podatku. Wiecie ile wynosi mój podatek? 0$, a ja jestem 200$ w plecy. Co do reszty obietnic, to ten camp w tym roku był na targach w Krakowie, gdzie podobno są same najlepsze miejsca pracy. Słyszałam w tym roku, że zmienił się szef kuchni, a sam obóz już jest świetny, ale tu jednak chodzi mi o zachowanie organizacji, która obiecała z nich zrezygnować za to, jak byliśmy traktowani całe lato.
Nie jest jednak tak, że mój wyjazd do Stanów i praca tam to był koszmar. Mam naprawdę cudowne wspomnienia, poznałam cudownych ludzi, a miesięczna podróż po Ameryce była warta tego, co wydarzyło się na obozie. Zapewne jest też wiele osób, które wróciły z Camp America zadowolone. Ludzie jeżdżą z tej organizacji po kilka razy, ale myślę, że ich prawdziwa twarz pokazuje się w momencie, kiedy dochodzi do konfliktów.
Poniżej wrzucam kilka organizacji, z których pojechali moi znajomi i wrócili zadowoleni, ale pamiętajcie, że i tam może coś się zawsze wydarzyć:
Camp Leaders - na tej samej zasadzie co Camp America. Płacisz mnie, zarabiasz grosze, pracujesz na obozie dla dzieci.
Work Away - działa na całym świecie, jedziesz do konkretnej rodziny i u niej pracujesz. Ona daje Ci jedzenie, masz gdzie spać, a czasami nawet zabierze Cię na wycieczkę, Dużym minusem jest fakt, że raczej nie zarabiasz.
Organizacje Work & Travel: The Best Way. Zarabiasz o wiele więcej niż wkładasz w program (ok. 10 tys. zł). Praca w parkach wodnych, parkach rozrywki, hotelach itd.
Jeśli przychodzą Wam jeszcze jakieś pytania do głowy, to śmiało piszcie!
Tym razem startujemy z Katowic. Zacznijmy od tego, że po wstaniu o 6 rano, żeby dotrzeć na samolot o 10.55 zaczęło mnie łapać jakieś dziwne uczucie dyskomfortu. Nie mam pojęcia dlaczego, bo przecież to nie mój pierwszy raz, gdzie wszystkie rzeczy mam tylko w podręcznym, ani mój pierwszy raz samolotem (w przeciwieństwie do Dominiki!). W każdym razie dojazd do lotniska z centrum Katowic jest beznadziejny, bo okazuje się, że Port Katowice wcale nie jest w Katowicach. Jak się tam w takim razie dostać? Możecie zamówić z Ubera auto za około 80 zł, możecie też pojechać specjalnym busem za 27 zł, albo po prostu pojechać autobusem miejskim z przesiadką za uwaga... 4.30 zł (2 bilety- jeden na godzinę i 3 strefy, a drugi 1.90 za 1 strefę. Obydwa ulgowe)! Wsiadacie w 119 w centrum miasta, by później wysiąść po środku niczego i czekać na autobus 85. W momencie, kiedy zobaczyłam gdzie jesteśmy przestałam wierzyć, że jakiś inny autobus się tutaj jeszcze zatrzyma i nawet usilnie próbowałam złapać traktor na stopa, ale tym razem kierowca jakoś nie był chętny nas zabrać. 85 jednak przyjechało i jesteśmy na lotnisku. Po ponad godzinie.
Nie ma znaczenia jak dużo podróżujesz, gdzie i jak często- w nowym kraju zawsze przeżyjesz jakiś szok. W moim przypadku trochę się takich szoków nazbierało. Myślę, że to głównie dlatego, że był to mój pierwszy kraj, który miał być trochę trzecim światem (nie był!). Do rzeczy:
1. Pierwsza rzecz, która w Ciebie uderza po przylocie to... lewostronny ruch drogowy. Oczywiście jeśli się dobrze przygotujesz do wyjazdu, to obije Ci się to o uszy, co nie zmienia faktu, że pierwsza trasa z lotniska do przyszłego domu była dosyć traumatyczna. Później się dowiedziałam, że chłopacy bardzo się śmiali ze mnie i Darii, bo przy każdym skrzyżowaniu przerywałyśmy rozmowę i w napięciu wciągałyśmy powietrze. Co prawda ostatecznie skończyłam sama prowadząc samochód po lewej stronie, ale wcale nie szło mi to dobrze. Najadłam się strachu, wymuszałam pierwszeństwo przy skręcie w prawo, uderzałam ręką w drzwi, gdy chciałam zmienić biegi (przecież tam powinna być gałka, a nie z lewej strony!) i pewnie zabiłam jakieś 10 osób, ale jeszcze o tym nie wiem. Dla wszystkich tych, którzy nigdy nie prowadzili samochodu z kierownicą po prawej stronie: wszystko inne jest takie same. Biegi zmienia się tak jak u nas (czyli 1 jest z lewej strony i zwiększamy w prawo. Ja myślałam, że to też będzie odwrócone i 1 będzie przy nas, a 5 od nas), wszystkie pedały są tak samo, tylko ta kierownica zmieniona.
2. Praktycznie każdy mówi tu biegle w 3 językach. Dla mnie to jest coś naprawdę niesamowitego, bo ludzie w Europie często mają problem z tym, żeby mówić po angielsku, a tam każdy dzieciak nawija po francusku, angielsku i w lokalnym kreolu.
3. Jesteś w stanie zjeść obiad na mieście za 3 złote. Tak, TRZY. Oczywiście street food. Oczywiście tłuszcz ścieka po palcach, a cholesterol rośnie jak szalony. Oczywiście najlepsze jedzenie w życiu. Roti, słodkie kulki, słone kulki, naleśniki, warzywa w panierce. Omomom.
4. Najpiękniejsze tęcze, jakie w życiu widziałam. Niby tęcza, to tylko tęcza, ale tam miały super intensywne kolory, a do tego praktycznie zawsze były w kształcie pełnego łuku. To naprawdę piękny widok, kiedy jedziesz praktycznie pustą drogą, rozpadającym się autobusem i w tylnej szybie widzisz tęczę tworzącą idealny łuk nad drogą. Myślę, że całe złoto na końcu tęczy kryje się właśnie na Mauritiusie.
5. Ananasy nie rosną na drzewach. Tak, wiem, na kwejku kiedyś było zdjęcie pola ananasów, ale to zupełnie co innego zobaczyć takie pole na własne oczy. Śmiesznie to wygląda. Pole małych krzaczków, a ananasy w ziemi. W sumie nie wiem dlaczego ludzie są przekonani, że ananasy rosną na drzewach tak jak kokosy.
6. Za to kokosy nie są takie jak w bajkach. Są w żółtej skórce i sam kokos to całość, a ta brązowa część to 'pestka'. Do tego drzewko kokosowe to bardzo popularna roślina w lokalnych ogródkach, a sam kokos jedzony jest na mnóstwo różnych sposobów.
7. Religia. To jest coś, co w tym kraju pokochałam prawie najbardziej. Dla mnie między innymi przez to można tu znaleźć raj na Ziemi. Wyspa jest totalną mieszanką kulturową i religijną, ale nikt nikogo przez to nie dyskryminuje. Dzieci mogą mieć inną religię niż rodzice, małżeństwa często są mieszane, a świątynie i kościoły dzielą się terenem i udostępniają parkingi.
8. Mają inny kształt księżyca! Nasza połówka jest pionowa, a ich pozioma- wygląda jak miska.
9. Najgłupsza rzecz na koniec. Nie wiem dlaczego, ale nie przyszło mi do głowy, że skoro to jest druga półkula to... jest tam teraz zima. Skoro jest zima, to dni są krótsze. W ten oto sposób zostałam każdego dnia uziemiona o 18, bo jak ciemno, to niebezpiecznie. Tak więc pamiętajcie! W nasze lato, jest tam szybko ciemno i nie aż tak ciepło, a do tego sporo pada!
Zapytałam też moich przyjaciół, co z kolei ich zaskoczyło na Mauritiusie:
1. Kenia: To, jak bardzo niepunktualny jest transport. Zarówno prywatne taksówki, jak i publiczne autobusy. Zaskoczyło mnie również to jak niewielka populacja ludzi zamieszkuje Mauritius.
2. Egipt: Mnie zszokowała ilość turystów i imigrantów na wyspie. Spodziewałem się stanowczo mniejszej ilości ludzi zza granicy.
3. Pakistan:
-Mnie zaskoczyło to, że większość mieszkańców to hindusi i muzułmanie.
-Roti jest tutaj bardzo popularne (kto by się tego spodziewał gdzieś poza Indiami i Pakistanem?).
-Lokalni ludzie rozumieją co mówię (jak?!). Do tego oglądają filmy Bollywood (więc pewnie dlatego rozumieją).
4. Szwajcaria: Natura i ścieżki górskie. Byłam już wcześniej na wyspie, ale Mauritius jest stanowczo najpiękniejszy jeśli chodzi o przyrodę na lądzie.
5. Polska: Otwartość, uśmiech i serdeczność ludzi.
6. Indie: One thing that surprised me a lot is... Before I met You all I was thinking that people from different countries live differently, but but but... after I met you all I realised that we all eat same.. breathe Same.. love same ..hate same.. no difference at all. That is really good.
Słońce wzeszło już kilka dobrych
godzin temu, kiedy Jacek zaczął nas budzić. Nie miał jednak
dobrych wieści. Pierwsza- na dworze sami Azjaci (my dalej wierzymy,
że oni nie biorą ludzi na stopa), a druga, to fakt, że deszcz cały
czas pada, tylko tak dla odmiany tym razem poziomo. O nie! Jak pada,
to ja nie wychodzę! Pospaliśmy więc wszyscy jeszcze trochę i tym
razem to ja poszłam na zwiady. Chłopaki, wstajemy!
Po tym jak w środku nocy wysiedliśmy w
centrum miasta, bez mapy, bez internetu i bez jakiegokolwiek pomysłu (nie wiem
jak kupowaliśmy te bilety, że nie ogarnęliśmy zupełnie, że na miejsce
dojedziemy o 2 w nocy) zaczęliśmy się rozglądać, szukając pomysłu co mamy ze
sobą zrobić. Ja w głowie miałam pustkę, ale dostrzegliśmy coś, co miało szansę
być dworcem. Nadzieja na nocleg znikoma, ale zawsze. Nawet jeśli by wyszło, że
to dworzec, to niestety, ale Boston nauczył mnie, że dworce są zamykane na noc.
Nie mamy jednak nic do stracenia, więc ruszamy w tym kierunku. Mniej więcej w
połowie drogi Wojtek zorientował się, że nie ma telefonu. Szum, krzyki, płacz i
biegnie do miejsca, gdzie wyrzucił nas kierowca autobusu. Chwila napięcia, w
głowie już myślimy co zrobić, jak go znaleźć, czy mamy numer na tego busa.
Minęła chwila i Wojtek wrócił do nas już z uśmiechem, bo jak się okazało...
telefon miał cały czas przy sobie. No ciapo!
Lecąc na tak małą wyspę jak Mauritius (nawet lokalni mówią o niej 'mały punkt na pamie') odwiedzenie stolicy staje się rzeczą oczywistą. Nie nastawiajcie się jednak na jakąś wielką metropolię. Stolica jest stanowczo utrzymana w klimacie reszty wyspy, różni się tym, że jest tu kilka wyższych budynków (jednak nie na tyle wysokich, żeby je nazwać drapaczami chmur).
Jeśli powiedzenie 'Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje' jest prawdą, to my nic nie dostaniemy. Obudziliśmy się grubo po 9, a wyszliśmy z domu po 12. No wiecie, było trzeba zjeść, spakować się, a do tego pomyśleć gdzie my w końcu jedziemy, bo dalej nie mieliśmy zaplanowanej trasy. Wrzuciliśmy więc plecaki do naszego starego przyjaciela wózka sklepowego i ruszyliśmy na znany już nam przystanek, by znowu łapać stopa. Najpierw jednak zahaczyliśmy o Bonusa, bo dzień wcześniej zorientowaliśmy się, że na południu tych sklepów praktycznie nie ma. Kupiliśmy trzy chleby, trzy dżemy, trochę słodyczy i zapłaciliśmy dwa tysiące, czyli jakieś 60 zł, co powinno dać Wam obraz cen na Islandii. Jacek skoczył jeszcze po butlę, żebyśmy mieli na czym robić ich jedzenie liofilizowane (tak ogólnie, to polecamy. Sprawdza się, syci i nawet smaczne, chociaż to ostatnie zależy od tego jak bardzo jesteś zmęczony i w jakiej dziczy przebywasz) i moje owsianki (to już nie takie smaczne, ale tańsze i dalej się sprawdza). Jacka z tą butlą nie było dobre milion lat, ale na całe szczęście wrócił cały, zdrowy i pełen gazu. Znaczy, z butlą pełną gazu. Na Islandii za małą butlę zapłacicie około 1000 koron.
1. Zacznijmy od transportu, bo jakoś trzeba się poruszać po mieście. Bilet metra kosztuje 30$ i można go kupić w biletomacie. Jeśli ukradnie Wam pieniądze, a nie wyda biletu, to się nie martwcie. To się dosyć często zdarza, a kasę zwracają w ciągu bodajże 10 dni. Metro jest najlepszy sposobem poruszania się. Dostaniecie się dzięki niemu wszędzie na Manhattanie i nie tylko. Ja osobiście nie poruszałabym się innym transportem. No, może taksówką, ale to raczej jednorazowo, dla funu.
Dobra, kolejny dzień też zaczęliśmy w Reykjaviku. Takie gadanie, że to
miasto jest szare, woda śmierdzi zgnitym jajem, a człowieka spotkasz raz
na trzy przecznice, ale tak naprawdę, to źródło ciepłej wody i spanie
na poduszkach daje taki luksus, że moglibyśmy wracać tam jednak
częściej. Więc nie słuchajcie tych złych rzeczy, które mówiłam, to
miasto dalej ma swój urok. Wracając jednak do naszego powstania o
poranku. Tego dnia mieliśmy w planach Golden Circle, czyli 'must see'
jeśli jesteś na Islandii. Mówią, że to taka Islandia w pigułce ze
względu na widoki. My doznaliśmy tą pigułkę trochę bardziej dosłownie.
Jeżeli szukacie na Islandii cywilizacji podobnej do tej, którą znacie ze stałego lądu, to Reykjavik jest jedynym miejscem, jakie Was zaspokoi. Poza tym, jeśli przyjechaliście tu szukać cywilizacji, to wracajcie już lepiej do domu, bo to nie jest miejsce dla Was.
Myśląc o Islandii nie spodziewałam się tylu przygód i poznania tylu cudownych ludzi, zwłaszcza, że początki nie były takie łatwe...
Tak, to jest bagaż podręczny.
A to zdjęcie tak na zachętę, żebyście czytali dalej.
Waszyngton to już przed(przed)ostatni przystanek, dlatego szarpnęłam się z Wojtkiem na nocleg i nie mogę się go strasznie doczekać.
Jadąc tu wiedziałam, że złapie mnie przeziębienie. Mówią, że
jak wiesz, że coś się stanie, to to przyciągniesz, więc i ja przyciągnęłam
klasyczne wiosenne przeziębienie urozmaicone pracą w chłodni. Tak więc w piękny
wtorkowy poranek, kiedy to miałam mieć RV (wolne, kiedy teoretycznie nie mogą
wezwać Cię do pracy) obudziłam się połamana i z żyletką w gardle. Myślę sobie-
przejdzie! No nie przeszło, więc o 22.30 piszę smsa do kierowniczki, że bardzo
proszę o chorobowe, bo nie będę w stanie wstać do pracy o 3, bo gorączka, bo kaszel i te
inne takie, które sprawiają, że czujesz się jak wymięty kapeć. Na co ona, że
mam zadzwonić do biura i postępować według zasad. Hm, biuro nie odbierało ani
wtedy, ani o 4 w nocy. Odebrali dopiero o 10 rano, jak już nie poszłam do pracy i
poinformowali mnie, że skoro nie poszłam i nie zgłosiłam chorobowego, to firma
ze mną rozwiąże umowę. No, ale kiedy ja zgłosiłam! Na szczęście koordynatorzy w
mojej firmie to też ludzie i wszystko ładnie załatwili tak, że siedzę sobie już
drugi dzień na chorobowym i mają mi wypłacić duży procent normalnej pensji.
Zobaczymy co to będzie, no ale przyjechałam tutaj pracować, a nie chorować, więc trzeba się zabrać za
swoje zdrowie i chyba wypije przez te kilka dni więcej fervexów, niż przez całe
życie.
Kto by pomyślał, że kiedyś i na mnie przyjdzie czas, żeby wyjechać za granicę w poszukiwaniu szybkiego zarobku. Z faktu, że w tym roku w Polsce sobie tylko dorabiałam, a więcej wydawałam niż zarabiałam, to odłożyłam tylko niewielką kwotę na spełnianie marzeń w wakacje. Trochę się zastanawiałam jak to będzie, ale los sam postanowił rozwiązać tą sprawę i tak się sprawy potoczyły, że skończyłam z przymusową przerwą na studiach. Na początku oczywiście załamka, ale momentalnie świat zaczął mi pokazywać, że tak właśnie miało być. Ludzie, którzy znają kogoś, kto zna kogoś, kto mi poszuka pracy w Norwegii, kto mnie przenocuje w Indiach, mnóstwo wolontariatów. Niestety w Norwegii przestój, więc po wędrówkach po biurach podróży w Gdańsku zdecydowałam się na Holandię, bo dostałam tam jedyną sensowną propozycję pracy. Wysłałam CV, a za dwa dni telefon, bym przyszła na rekrutację i podpisała umowę. W ten sposób, w ciągu tygodnia wszystko zostało załatwione, podpisane i w sobotni wieczór znalazłam się pod McDonaldem w Lesznie czekając na busa. Za busa zapłaciłam 70 euro w jedną stronę. Po moich mało dokładnych obliczeniach wychodzi w miarę korzystnie i nie musiałam wykładać tej kwoty z góry, zostanie odciągnięta z mojej pierwszej wypłaty (tak samo jak ubezpieczenie i opłata za domek za 3 tyg., więc może wystarczy mi na chleb i jedzenie dla kota).
Tak więc po kilku dobrych godzinach opóźnienia trafiamy do
Orlando, które zaskoczyło nas totalnie. Ale nie nie! Nie tym, jakie jest ładne,
urocze, nie swoimi parkami rozrywki i wystrzałami rakiet! Tego nie widzieliśmy,
więc o tym Wam nie opowiem, ale za to mogę Wam opisać jak wygląda dla mnie
Orlando. Jak ściana deszczu, po prostu.
O matko, stało się! Przeżyłyśmy pierwszą podróż megabusem na takiej długiej trasie. Jak możecie przeczytać w poprzednim poście, nie wspominamy tego szczególnie dobrze, ale nowy dzień, to nowe przygody!
Słyszysz 'Houston', myślisz 'mamy problem'. Ty też? No to faktycznie mamy problem, bo okazuje się, że w NASA tego szczerze i z głębi serca nienawidzą. Tak zasadniczo to nawet im się nie dziwie, zrobili mnóstwo rzeczy, które zasługują na tysiące owacji na stojąco, a wszyscy kojarzą ich z jednego zdania, które wypowiedziano w sytuacji zakończonej pozytywnie, jedynie sama misja nie wypaliła, ale przecież nie była jedyną taką (i nie mówię tu tylko o niewypałach NASA).