New Orleans

20:25

O matko, stało się! Przeżyłyśmy pierwszą podróż megabusem na takiej długiej trasie. Jak możecie przeczytać w poprzednim poście, nie wspominamy tego szczególnie dobrze, ale nowy dzień, to nowe przygody!



Wychodzimy z megabusa i rozglądamy się totalnie nieogarnięci, bo szczerze- nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy. Okazało się, że megabus zmienił miejsce przyjazdów i odjazdów. Lekka panika, bo co jeśli jesteśmy gdzieś na totalnym zadupiu miasta i nie będziemy wiedzieli jak dostać się do centrum? Na całe szczęście okazało się, że znajdujemy się przy dworcu autobusowym wszystkich większych firm. Wejście na dworzec było jak jedno wielkie rozmrażanie. Na dworze w Nowym Orleanie biło w nas tak przyjemne ciepło po tym, jak wyszliśmy z autobusu zamrażarki, że momentalnie przeszły mi wszystkie negatywne emocje związane z podróżą. To co robimy? Do spania! Jest 6 rano, więc nie ma co iść w miasto, wyśpijmy się trochę. Każdy zlokalizował krzesełka idealne dla siebie, w śpiwór najważniejsze rzeczy i plecak w zasięgu ręki (nie zdarzyło mi się, żeby mnie okradli na dworcu, a spałam kilka razy, więc jakoś specjalnie się nie martwiłam). Minęły dwie godziny, chociaż ja tam i tak myślę, że to było 5 minut, jak przyszła do nas jakaś pani i zaczęła nas budzić i mówić, że tu nie wolno spać. Wtedy pierwszy raz podczas całej podróży poczułam się jak jakiś bezdomny menel, który śpi po dworcach, a przecież rasowy ze mnie podróżnik, co nie? Tak więc pierwszą pobudkę zignorowaliśmy, ale po chwili wróciła i zaczęła nas straszyć, że wezwie ochronę i nas wyrzucą. No to trudno, trzeba się zebrać, szybka toaleta i... w drogę? Z tymi wielkimi plecakami? Cały dzień? Nie, musimy coś znaleźć, ale jakoś nikt nie chciał się nad nami zlitować i przyjąć bagaży, dlatego że Megabus nie miał swojej przechowywalni (no kto to widział?!), a u reszty musieliśmy mieć bilet, żeby nam przechowali. Jak się jednak można domyślić, mieliśmy szczęście i pan z Greyhounda się nad nami zlitował i zabrał nasze plecaki. Zapłaciliśmy za plecak w granicy 6-8$ za sztukę i musieliśmy je odebrać przed 22, co psuło trochę nasze plany, bo bardzo chcieliśmy przeżyć imprezę no Bourbon Street i kolejny autobus mieliśmy dopiero po północy, ale trudno! Lepsze to niż chodzenie po całym mieście z plecakami.





Wychodzimy z dworca i idziemy przed siebie. Dosłownie, bo nie mieliśmy nawet mapki, żeby wiedzieć gdzie dojść gdziekolwiek. Ale takie podróże zawsze kończą się ciekawie, my na sam początek trafiliśmy pod ścianę 'Before I die...', którą można spotkać też w innych miastach, również w Europie. Jak się możecie domyślić, każdy z nas znalazł resztki kredy na chodniku i dopisał coś od siebie, chociaż miejsca było już bardzo mało! Popisaliśmy, poczytaliśmy i idziemy dalej. To, co napisałam zostawię dla siebie, bo mówią, że życzenie się nie spełni, jeśli je zdradzimy. Kierowaliśmy się w stronę rzeki Mississipi, a przynajmniej tak nam się wydawało. Po drodze chodnik był wyłożony cegłami z wyrytymi na nich nazwiskami. Ktoś ma pomysł na to, jakie to ma znaczenie? My obstawiamy na nazwiska ofiar Katriny. Huragan Katrina ma swoje muzeum w NO. My tylko koło niego przechodziłyśmy, ale warto je zobaczyć, jeśli macie trochę więcej czasu. My zobaczyłyśmy tylko przedsionek, ale już same zdjęcia i pojedyncze eksponaty, które były tam ustawione bardzo dobrze obrazują tragedię jaka miała miejsce w NO W muzeum znajduje się nawet prywatna łódka jednego z mieszkańców, którą ratowali ludność. Sama Katrina odcisnęła widoczne piętno na mieście. Centrum jest odnowione i wyremontowane, ale w momencie kiedy odchodzimy trochę na bok naszym oczom ukazuje się pełno budynków z oknami zabitymi deskami, na większości widoczne są straszne zacieki, ślady po zalaniu, pleśń, a w powietrzu czuć specyficzny zapach. Wracając jednak do naszego spaceru, trafiliśmy zupełnym przypadkiem do muzeum II Wojny Światowej, gdzie zaczepił nas bardzo miły Pan, pochodzący z Francji i będący wolontariuszem w owym muzeum. Spytał skąd jesteśmy i strasznie się zachwycił, że z Polski. Wtedy pierwszy raz od obcokrajowca usłyszałam, że Polska bardzo ucierpiała podczas wojny, że dużo z siebie daliśmy i że bardzo szanuje nasz naród. Nie do końca jesteśmy pewni, czy mówił to co myślał, czy to co my chcieliśmy usłyszeć, nie mniej jednak opowiedział nam bardzo dużo i zachęcił do odwiedzenia muzeum. On strasznie mnie nakręcił na wizytę, ale cena mnie zniechęciła. Za zwiedzanie muzeum (jeden dzień stanowczo nie wystarczy!) i film w 4D musielibyśmy zapłacić 19$, co stwierdziłam, że przekracza mój budżet i wolę spędzić ten czas, żeby zobaczyć miasto. Podziękowaliśmy więc panu bardzo uprzejmie i poszliśmy dalej. Dotarliśmy do parku położonego nad rzeką i tam uzgodniliśmy, że się rozdzielamy. Anetka stwierdziła, że ma ochotę jednak wrócić do muzeum, które polecam z jej rekomendacji. Wróciła do nas zachwycona i oczarowana, więc chyba faktycznie było super! W muzeum jest bardzo dużo samolotów i innych eksponatów. Prawdopodobnie w żadnym innym muzeum nie zobaczycie ich tak wielu, jak w tym. My za to skoczyłyśmy na szybkie zakupy i w miasto. 






Nowy Orlean jest przemagiczny. Każda uliczka jest cudowna, wszędzie bogato zdobione balkony ciągnące się przez całe budynki, kolorowe domy, stare szyldy ręcznie malowane, kolorowe okiennice, no magia! Moje klimaty, więc chodziłam tam zupełnie oczarowana. Będąc w NO musicie koniecznie zobaczyć dzielnicę French Quarter, czyli właśnie dzielnicę znaną z takich magicznych domków i ulic przepełnionych urokiem. Tam zupełnie przypadkiem trafiliśmy do niepozornej restauracji. Błąkałyśmy się już dłuższą chwilę szukając sklepu, żeby kupić serek na kanapki, ale w akcie desperacji stwierdziłyśmy, że dobra, chodźmy coś zjeść do knajpy. Warunek- musi być oczywiście tanio. Chodziłyśmy tak od witryny do witryny, aż trafiłyśmy na niepozorną restaurację. Patrzymy na plakat- tanio. To wchodzimy! Średnio nastawione, bo z zewnątrz wyglądało trochę obskurnie, to po wejściu byłyśmy oczarowane. Siedziało się po jednej stronie lady, która przechodziła slalomem przez całą salę, a z drugiej strony krzątali się kucharze, którzy na naszych oczach przygotowywali posiłki. Podszedł do nas młody kucharz, rzucił menu, był arogancki, ale jednocześnie biła od niego pozytywna energia, więc nie miałyśmy wrażenia, że jesteśmy źle obsługiwane, raczej zostałyśmy totalnie oczarowane. Po prostu miał w sobie luz, którego brakuje wielu ludziom, bierzcie z niego przykład! Po tym jak podał nam karty, podszedł do starszych pań obok i zaczął je zagadywać, nazywając je moimi pięknymi paniami, rzucając teksty o tym, jakie to są młode i szalone, a panie nagle zachwycone i roześmiane zaczęły podłapywać żarty i z nim dowcipkować, no czy można lepiej zacząć dzień? Było już po 12, więc stwierdziłyśmy, że zamówimy piwo, tak więc 'poprosimy 3 razy piwo, naleśniki z jajkiem i sałatkę z kurczakiem'. Chłopak z wrażenia aż podniósł na nas wzrok i upewnił się, że trzy młode dziewczyny chcą trzy piwa o tej porze, a później zaczął się śmiać i stwierdził, że okej! Przyniósł nam napoje i zaczął pytać co tu robimy. Opowiedziałyśmy mu naszą historię o tym, jak to sobie podróżujemy po całym kraju, na co zrobił wielkie oczy i stwierdził, że idzie nam zrobić jedzenie. Dostałyśmy ogromne trzy naleśniki i jajecznicę z jednego jajka, to była serio najlepsza jajecznica jaką w życiu jadłam, halo, możesz ze mną zamieszkać i robić mi taką każdego ranka, serio! Jak to bywa przy piciu piwa, ja po trzech minutach trafiam do toalety. I tu by nie było co opisywać, gdyby nie fakt, że droga do toalety prowadziła przez podwórko, które było jednocześnie zapleczem restauracji i tak naprawdę zwiedziłyśmy sobie pół kuchni i magazynu. Wracając wpadłam na naszego kucharza, który spytał, czy nie mamy może wolnego miejsca dla niego w podróży, bo nienawidzi swojego szefa i chętnie by zostawił tą pracę, na co my, że z wielką chęcią go zabierzemy ze sobą. 'I quit, I'm going with you'! Niestety nie odezwał się już później do nas, a szkoda, może jadłabym coś bardziej pożywnego niż ekspresowe owsianki. 






Zaraz obok French Quarter jest Jackson Square, z pięknym kościołem, placem i parkiem tuż obok. Po zwiedzeniu Jackson Square ruszyłyśmy więc do parku, dlatego, że po dobrej szamce, czas na dobrą drzemkę. Pochodziłyśmy więc po parku, ja w poszukiwaniu toalety (tak, znowu), obeszłam go w prawo i w lewo, zobaczyłam wielkie budynki, które kiedyś były miejscem wielkich wydarzeń, teatrami, salami konferencyjnymi, a teraz są zabite deskami i noszą na sobie ślady Katriny. Miasto jest dalej zbyt biedne, by odnowić wszystko. Odremontowali tylko centrum, by można było zarobić na wizytach turystów. Wracając jednak do parku- rozłożyłyśmy sobie kocyk i zasnęłyśmy dosłownie w dwie minuty. Nie, nie pochowałyśmy swoich rzeczy, cały sprzęt był dosłownie na wyciągnięcie ręki, ale nikt nam nic nie zabrał. Wiele razy słyszałam, że byłam bezmyślna, ale tam po prostu jakoś nie masz obawy, że ktoś ci coś ukradnie, więc smacznie sobie spałyśmy. Niby nic, ale taka drzemka na trawie, na świeżym powietrzu robi naprawdę dobrze, kiedy śpi się tylko w aucie, albo na twardych marmurach (brzmi jak na bogato, za każdym razem). Brakowało tego bardzo! Wyspane i zrelaksowane zebrałyśmy się (oj, ciężko było wstać!) i ruszyłyśmy powoli no Bourbon Street. Musiałyśmy się jednak zgadać z Anetką, która wracała już z muzeum. W ten oto sposób trafiłyśmy na zakamarek, w którym grano muzykę na żywo. Usiadłyśmy sobie na antresoli i podziwiałyśmy z góry, jak pięknie grają i jak bawią się do tego ludzie. Niespotykane zjawisko, zupełnie obce osoby bawiły się razem i tańczyły jak na jakimś weselu. Jest to jedno z bardziej znanych miejsc w Nowym Orleanie z muzyką na żywo. Klub wygląda trochę jak mały park i na na wejściu witają nas posągi czarnoskórych grających na instrumentach. Nazwa miejsca miała w sobie 'Park', ale teraz za nic nie mogę sobie przypomnieć co to było. Jak tylko odkopię mapkę, to zrobię update! Zbliżał się wieczór, więc wypadałoby zaopatrzyć się w alkohol. Taka przydatna ciekawostka- w Nowym Orleanie można pić alkohol w miejscach publicznych. Myślę, że to dobre rozwiązanie, skoro imprezy toczą się tam na ulicach i skoro my planowałyśmy pić na tych ulicach. Weszłyśmy do lokalnego sklepiku, gdzie właściciel nas zagadał, podał mi rękę na pożegnanie, a później nie chciał mnie puścić. Przez chwilę już myślałam, że ups, chyba mnie uprowadzą, ale koniec końców uwolniłam się i szybko pognałyśmy na główną ulicę, byle jak najszybciej i jak najdalej! Na wielkim skrzyżowaniu natrafiłyśmy na paradę, która rozpoczynała imprezę. Tłum ludzi grał, śpiewał, rzucał w nas koralami i zmierzał na Bourbon, by zacząć zabawę. 




To ten club park ^








Bourbon Street to taka ulica, na której co budynek znajduje się klub, pub, bar. Po prostu jedna wielka imprezownia. Do tego muzyka nie jest tylko w klubach, jest wszędzie. Puszczana z głośników i grana na żywo. Jazz, przede wszystkim taneczny, porywający jazz grany na żywo na ulicach. Nie ma nic piękniejszego, niż jazz grany przez czarnoskórych, którzy czują tą muzykę całym sobą. Ja tam czułam się jak w niebie, bo mogłam tańczyć na środku ulicy i nikt nie patrzył na mnie jak na dziwaka. Trafiłyśmy też na wieczór kawalerski. Czytałam gdzieś wcześniej, że mężczyźni rzucają bransoletki z balkonów, żeby kobiety pokazały im biust. My nie trafiłyśmy na bransoletki, ale za to na korale. Długie, plastikowe, kiczowate łańcuchy. Każda wtedy uzbierała duży pęk i z dumą przemierzałyśmy w nich ulice. Dlaczego z dumą? Dlatego, że brzydkim dziewczynom podobno nie rzucają! 





Kasia miała marzenie, żeby zrobić sobie zdjęcie na jednym z tych długich balkonów. A z kim lepiej spełniać marzenia jak nie z nami? Weszłyśmy więc do pierwszej lepszej knajpy i jak się okazało, była to knajpa z karaoke (nikt tam dobrze nie śpiewał, więc my też mogliśmy), a co lepsze- w środku były dwa fortepiany pomalowane na głowy kotów! Weszłyśmy na antresole, a tam znalazłyśmy drzwi na balkon! No i super! Marzenie spełnione, milion zdjęć, poznałyśmy nowych ludzi i zobaczyłyśmy miasto z innej perspektywy. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, a więc i na nas był już czas, bo nie chciałyśmy spóźnić się na odbiór bagażu (gdybyśmy się spóźniły, to mogłybyśmy zabrać plecaki dopiero następnego ranka co wiązało się z tym, że nasz bus do Orlando odjechałby bez nas). Roześmiane, roztańczone i podpite wróciłyśmy na dworzec. Szczerze, to nawet nie pamiętam jak i kiedy, tak szybko tam trafiłyśmy- Nowy Orlean nie jest wcale taki mały, ale tą część, która interesuje odwiedzających można na spokojnie przejść pieszo.









Odebraliśmy nasze bagaże i poszliśmy się wykąpać, bo mieliśmy ponad dwie godziny do autobusu do Orlando. W toalecie spotkałyśmy Polki, które były na programie Work&Travel. Dziewczyny bardzo sympatyczne, wymieniliśmy się doświadczeniami, bo one zmierzały akurat do Houston. Aniu pozdrawiam, jeśli to czytasz! Przemęczyliśmy się te dwie godziny, po czym okazało się, że autobus ma opóźnienie i tak w sumie nie wiadomo kiedy przyjedzie. Czekamy i czekamy, nic nie wiadomo, sprzęt już naładowany, wifi nie ma, więc nawet bloga nie mogę pisać, aż w końcu pani informuje nas, że podstawią nam innego busa, bo tamten nie przyjedzie. No z tego szczęścia, że wreszcie ruszamy szybko się spakowałam i stanęłam jako pierwsza w kolejce, chociaż bus miał być podstawiony za dobre 30 minut. Jakiś pan zaczął się ze mnie śmiać, że widać, że już nie mogę doczekać się przygody, a ja zaczęłam się tylko śmiać, a później to już skakałam z radości, gdy zobaczyłam nasz autobus. Halo Orlando, jesteś tam? Jedziemy!







PS. Jedna z dziewczyn, które spotkałyśmy na dworcu miała super mały śpiwór, taki super super mały. Ktoś ma pomysł gdzie taki można dostać?




Zobacz również

0 komentarze