Jak pojechać do lekarza i zostać gwiazdą?
15:22
Jadąc tu wiedziałam, że złapie mnie przeziębienie. Mówią, że
jak wiesz, że coś się stanie, to to przyciągniesz, więc i ja przyciągnęłam
klasyczne wiosenne przeziębienie urozmaicone pracą w chłodni. Tak więc w piękny
wtorkowy poranek, kiedy to miałam mieć RV (wolne, kiedy teoretycznie nie mogą
wezwać Cię do pracy) obudziłam się połamana i z żyletką w gardle. Myślę sobie-
przejdzie! No nie przeszło, więc o 22.30 piszę smsa do kierowniczki, że bardzo
proszę o chorobowe, bo nie będę w stanie wstać do pracy o 3, bo gorączka, bo kaszel i te
inne takie, które sprawiają, że czujesz się jak wymięty kapeć. Na co ona, że
mam zadzwonić do biura i postępować według zasad. Hm, biuro nie odbierało ani
wtedy, ani o 4 w nocy. Odebrali dopiero o 10 rano, jak już nie poszłam do pracy i
poinformowali mnie, że skoro nie poszłam i nie zgłosiłam chorobowego, to firma
ze mną rozwiąże umowę. No, ale kiedy ja zgłosiłam! Na szczęście koordynatorzy w
mojej firmie to też ludzie i wszystko ładnie załatwili tak, że siedzę sobie już
drugi dzień na chorobowym i mają mi wypłacić duży procent normalnej pensji.
Zobaczymy co to będzie, no ale przyjechałam tutaj pracować, a nie chorować, więc trzeba się zabrać za
swoje zdrowie i chyba wypije przez te kilka dni więcej fervexów, niż przez całe
życie.
Okazało się jednak, że OTTO wymaga wizyty u doktora, żeby było potwierdzenie, że faktycznie jestem chora. Wiadomo, Polacy lubią kombinować, dwa dni popracują, resztę przechorują, a zarobią podobnie. No to dobrze, to wybiorę się do lekarza. Najpierw trzeba się umówić na wizytę. Kto by pomyślał, że już na tym etapie to może być wyzwaniem? Dzwonię pierwszy raz, to Pani mi nic nie odpowiadała, dzwonię drugi raz, to odpowiadała po Holendersku, a na ‘I don’t understand’, odpowiedziała ‘ok’ i… się rozłączyła. Do trzech razy sztuka powiadają, to dzwonię po raz trzeci i wreszcie sukces! ‘3 o’clock’, jedyne co zrozumiałam, ale okej, będę o 15! Jakby się tu jednak do tego lekarza dostać, skoro wszyscy w pracy, a ja mieszkam w środku lasu. Do centrum niby 30 min pieszo, ale za oknem ściana deszczu, ja chora, więc spacer to raczej średni pomysł. No to stopem, tak zawsze najlepiej. Ledwo wyciągnęłam kciuk, a już zatrzymało się jakieś małe autko, niestety okazało się, że nie jadą do centrum, a bez sensu nadrabiać drogę. Podziękowałam ładnie i modliłam się o kolejne auto. Minęło może pół minuty i zatrzymały się dwa samochody. Otwieram drzwi pierwszego, a tam na miejscu dla pasażera jakieś rurki, belki i inne cuda, usiąść nie ma gdzie, więc tłumaczy mi, że auto za nim to też od niego, więc mam wsiadać tam, a jemu powiedzieć, gdzie chcę jechać. Chłopaki wyglądali jak z filmów Bollywood i jak się okazało… prawie trafiłam. Zaczęliśmy sobie rozmawiać, dał mi swój numer telefonu i powiedział, żebym odnalazła go na fejsie. Kojarzycie ‘Voice of Poland’? To on brał udział w ‘Voice of kraj, którego nie pamiętam’ i szuka ładnych dziewczyn do teledysku, żeby sobie potańczyły w tle, bo Holenderki są brzydkie i on tu nikogo nie może znaleźć. W ten oto sposób zawieźli mnie pod samego lekarza, a ja zapewniłam sobie świetlaną karierę w bollywoodzkich rytmach. Drogę oczywiście nadrobili, bo wcale nie planowali wjeżdżać do miasteczka, no kochani!
Wracając jednak do tego o czym miał być ten post, czyli o tym, jak wygląda tutaj sprawa z lekarzem. Ten akurat miał gabinet na przeciętnym holenderskim osiedlu, czyli małe, ceglane domki, urocze ogródki, trochę wieś w mieście. Wchodzisz, meldujesz się u Pani w okienku, dajesz numer ubezpieczenia i dowód, lub paszport. Pani Ci mówi, żebyś usiadła i poczekała za lekarzem. Pierwsze co mnie zdziwiło, to to, że lekarz nie woła „NASTĘPNY!” zza swojego wielkiego biurka, tylko wychodzi po Ciebie i zaprasza do gabinetu. Przede mną był jeszcze jeden Pan, więc poczekałam grzecznie 5 minut i przyszedł po mnie. W sumie, to taki lekarz przystojniak, jak z serialu (może grał w holenderskiej wersji chirurgów?!). Pomijając jednak jego urodę, to był też bardzo sympatyczny. Na przywitanie podał rękę i się przedstawił. Od razu spytał, czy wolę rozmawiać po Angielsku. Ładnie mu wytłumaczyłam co mi jest, on zbadał mi temperaturę (niestety nie strzelał do mnie termometrem, tylko wsadził go do ucha), później obejrzał gardło i uszy i stwierdził, że mam najzwyklejszą grypę. Nie przepisał mi leków, po prostu powiedział, że mam brać co brałam i leżeć w łóżku jeszcze przez weekend.
Ważne fakty w Holandii: lekarze tutaj nie wystawiają L4. Jeśli jesteście
chorzy, to po prostu dzwonicie do swojego szefa, że jesteście przeziębieni, a
on daje Wam chorobowe bez większych problemów. Do tego na wielki plus, na
przeziębienie nie dają antybiotyków. Tutaj lekarze już odkryli, że to nie
działa. Zasadniczo to nie zapisał mi nic, powiedział, że dalej mam brać
witaminy i paracetamol, po weekendzie już będę zdrowa. Co OTTO na to, że nie
dostałam żadnego dokumentu od lekarza?
Nic. Kazała mi po prostu powiedzieć co stwierdził lekarz i bez problemów
przedłużyła mi chorobowe. Bez sensu. Bogatsza o tą wiedzę wróciłam leśną dróżką
do mojej willi wygrzać się w kingsize bed. Co do opłat za wizytę. Ja jestem ubezpieczona przez firmę, za co płacę 21 euro tygodniowo (podobno to ubezpieczenie jest później zwrotne, ale nie wiem jeszcze jak to działa), więc nie płaciłam nic za wizytę. Wcześniej dwóch chłopaków z naszych domków było u lekarza i ich ubezpieczenie jeszcze nie działało, więc zapłacili 30 i 70 euro. Nie mam pojęcia dlaczego taka rozbieżność, obydwoje poszli tylko potwierdzić to, że mają grypę.
0 komentarze