Waszyngton
22:37Waszyngton to już przed(przed)ostatni przystanek, dlatego szarpnęłam się z Wojtkiem na nocleg i nie mogę się go strasznie doczekać.
Waszyngton przywitał nas w nocy na lotnisku zimnem i bezdomnymi (tak, bezdomni na lotnisku śpią jak na dworcu, a my wśród nich). Ja się przespałam, Monika chodziła z miejsca na miejsce, bo nie mogła zasnąć, więc rano ledwo żywa ruszyła ze mną na poszukiwanie lokum.
Tym razem zdecydowaliśmy się na airbnb. Czyli taka aplikacja, podobna do couchsurfingu, gdzie ktoś wynajmuje Ci pokój w swoim domu. Do centrum mamy jakoś 15 minut metrem, więc lokalizacja całkiem przystępna. Ale gospodarz otwiera mi drzwi i co widzę? Za jego plecami syf, sodoma i gomora, a do tego jakiś wielki tłusty pan bez koszulki. Ups, gdzie ja jestem i za co zapłaciłam? Ale jeszcze zobaczymy, może jak wrócę wieczorem z Wojtkiem to drugie wrażenie będzie lepsze. Zostawiłyśmy rzeczy i ruszamy na miasto.
Pierwsze co zobaczyłyśmy, to biały dom i... no jest tak mały, że nie wiem jakim cudem robi tak wielkie wrażenie na zdjęciach. Budynki go otaczające są od niego sto razy więkksze (i moim skromnym zdaniem też ładniejsze). Pokręciłyśmy się trochę bez celu i zdałyśmy sobie sprawę, że nie mamy zapału do zwiedzania, bo po prostu jesteśmy głodne (niewyspane też, ale głód idzie łatwiej zabić). No to gdzie ruszamy? Do Chinatown. bo tam się najemy dużo za mało i o wiele lepiej niż w fast foodach.
Pokręciłyśmy się trochę szukając taniego i trochę zalatującego biedą baru, aż dotarłyśmy. Nazwy nie pamiętam, ale poza tym, że było faktycznie tanio i względnie smacznie (jadałam lepsze i gorsze rzeczy) to miejsce nie jest godne polecenia, bo obsługa była tak wredna, że zaraz by w nas talerzami zaczęli rzucać. Zjadłyśmy więc szybko i uciekłyśmy, bo po tym jak chciałyśmy resztę z 20$, zaczęły na nas lecieć chińskie przekleństwa. Nie znam chińskiego, ale akurat tego jestem pewna.
Wróciłyśmy pod capitol i natrafiłyśmy na jakiś festyn. Nie wiem do teraz co to było, jedyne co wiem, że krzątały sie tam tłumy poprzebieranych na kolorowo ludzi, którzy tańczyli i śpiewali (chyba) latynoskie piosenki. Monika zasnęła, a ja wybrałam się na mały spacer. Skoro nie mam dolarów, to tym bardziej chce się je wydać, więc postanowiłam, że kupię sobie shake'a. Pan sprzedawca nawiązał rozmowę, zaprosił mnie do pracy za rok, a na koniec stwierdził, że w sumie, to dostanę shake'a na koszt firmy. Jest, 6$ w kieszeni! Monia wyczerpana brakiem snu na lotnisku padła jak długa w parku (podobno najlepszy sen jej życia) i przespała się dobre 1.5h, podczas których ja produkowałam coś na bloga i czekałyśmy sobie na Wojtka. Wojtka jednak jak nie było, tak nie ma, więc ruszamy zwiedzać, bo zaraz nic nie zobaczymy, a Monika jest tu tylko jeden dzień! Pierwsze na co trafiamy to archiwum, w którym znajduje się masa, masa, masa dokumentów. Wszystkie ładnie chronione, a do nich dorobiona otoczka ze zdjęć i różnych historii, tak, że bardzo ciekawie się to czyta. Stanowczo warto spędzić tam trochę więcej czasu i wgłębić się w historię USA. My przyszliśmy tam jednak głównie po to, żeby zobaczyć Deklarację Niepodległości i światowej sławy konstytucję. Deklaracji praktycznie nie było widać, bo czas sprawił, że prawie zupełnie wyblakła, ale za to konstytucja trzyma się całkiem nieźle i można dużo rozczytać. Nastawcie się tam na stanie w kolejce i że zobaczycie dokumenty dosłownie przez kilka sekund, bo ludzi tłum, każdy chce zobaczyć, ale ochrona pilnuje tego, żeby ruch był płynny. Do tego nie wolno robić zdjęć, cały sprzęt musisz mieć schowany w torbie. Wyszłyśmy z archiwum i akurat dotarł do nas Wojtek. Pobiegł szybko do środka, ale okazało się, że już nikogo nie wpuszczają i że tak naprawdę to weszłyśmy na ostatnią chwilę. Mamy tu jednak jeszcze kilka dni, więc nic straconego! Poszliśmy dalej pod Biały Dom, już z tej dobrej strony, którą zawsze pokazują w telewizji i filmach. Jego wielkość jednak się nie zmieniła, dalej był o wiele mniejszy niż wydaje się na zdjęciach. Ustawiamy się kolejno pod płotem, żeby zrobić sobie zdjęcie, aż tu nagle rusza na nas cały tłum ludzi. Hola, hola, o co chodzi? Okazało się, że wygania ich (i nas przy okazji też) ochrona, a na pytanie dlaczego usłyszałam od ochrony ‘random reason’. W ten oto sposób przegonili nas spod Białego Domu, ale foty są!
W Waszyngtonie wszystkie zabytki są rozłożone w bardzo fajny i prosty sposób, tak, że robiąc kółko po centrum, jesteś w stanie zobaczyć wszystko, bez większego odbijania na boki. Dotarliśmy więc na pomnik Kościuszki (dobra, musieliśmy się cofnąć, bo to akurat przeszliśmy) i zobaczyliśmy zero szacunku dla tak ważnej postaci! Tak naprawdę został wykorzystany przez amatorów jazdy na desce, dla mnie to nic złego, ale głosy oburzenia są. Poszliśmy dalej na monument IIWŚ, gdzie data rozpoczęcia wojny była trochę inna, niż ta której uczą nas w szkołach. Jak widać co kraj, to inne informacje, dla jednych zaczęła się wcześniej, dla innych później. Pomiędzy monumentem, a pomnikiem Lincolna jest staw, więc rozłożyliśmy się ładnie, bo akurat przyszedł czas na zachód słońca. Było prześlicznie, widok przepiękny, polecam każdemu, kto będzie w Waszyngtonie, żeby właśnie tam wybrać się na zachód! Zachód, jak to zachód, prowadzi do tego, że zaczyna robić się już ciemno, więc ruszyliśmy na pomnik Lincolna, żeby zobaczyć jeszcze jak najwięcej przed końcem dnia. Pomnik jest piękny, dokładnie taki jak w filmach i kreskówkach (w sumie wow, jedno z niewielu miejsc, które faktycznie tak wygląda!). Normalnie jest tam ciężko zrobić sobie zdjęcie sam na sam z Lincolnem, bo tłumy biją się o to, żeby podejść jak najbliżej, ale chwilę poczekaliśmy i każdemu udało się zrobić fajne zdjęcie. Warto poczekać i być tam bliżej nocy, niż dnia! Idziemy dalej, zatrzymaliśmy się przy kolejnym ogromnym pomniku, tym razem Luther Kinga. W nocy te pomniki są bardzo efektownie oświetlone, więc polecam przejść się zarówno w dzień, jak i w nocy jeśli tylko pozwala Wam na to czas. Przespacerowaliśmy się jeszcze trochę, ale z racji, że Monika miała niedługo busa, to ruszyliśmy do mieszkania. Mam wrażenie, że jechałyśmy tym metrem sto lat, bo zostało nam tak mało czasu, że Monika zrobiła sobie mały maraton, żeby dotrzeć na czas. Niby nic, ale wyobraźcie sobie bieg z 30 kg na plecach. Brzmi już gorzej, prawda? Na całe szczęście dała radę i siedzi sobie teraz w chińskim busie, podczas, gdy my z Wojtkiem pijemy zimne piwko na koniec dnia. Nawet nie pamiętam jak zasnęliśmy, jednak normalne łóżko sprawia, że szybko zapada się w sen.
Mieliśmy wstać z samego rana, ale ani ja, ani Wojtek nie
słyszeliśmy budzika. Tak więc na starcie zaspani wsiadamy w metro i… jechaliśmy
ponad dwie godziny do centrum. Nie mam pojęcia co się stało, ale pociąg co
chwilę stał, spóźniał się na każdej stacji, aż w końcu zatrzymał się pośrodku
niczego. Mimo przeciwności dotarliśmy wreszcie do celu i ruszyliśmy na muzea. W
Waszyngtonie jest kompleks muzeów zwany Smithsonian Istitution. Wszystkie muzea
w Waszyngtonie są darmowe, a więc te też. Odwiedziłam trzy z nich. Najpierw
poszliśmy do Muzeum Historii Naturalnej, gdzie były zwierzęta, które wyglądały
jak żywe. Jakby ktoś je zamroził jakimś zatrzymywaczem czasu i przeniósł do
tego budynku. Do tego czaszka T-Rexa, hipopotamy, żyrafy i wszystko inne, o
czym tylko zamarzycie. Drugim muzeum było Sky&Space. Na nim zależało mi
najbardziej, bo naczytałam się niestworzonych rzeczy o tym, jakie to miejsce
jest super. Okazało się być jednak lekkim rozczarowaniem po wizycie w Houston.
Piętro stanowczo o wiele lepsze, więc jeśli nie macie dużo czasu, to odpuśćcie
sobie parter. Bardzo interaktywnie, dużo statków kosmicznych, samolotów z
każdej epoki, a dodatkowo eksponaty z Rosji, czego nie było w NASA. Co krok
jakieś mini sale kinowe, w których puszczają w zapętleniu tematyczne filmy.
Super sprawa, jeśli ktoś jest zajarany lotnictwem i tematami z tym związanymi.
Trzecie muzeum to muzeum rdzennych Amerykanów. 3/4 tego muzeum to wielki hol i
pusta przestrzeń. Muzeum totalnie źle zagospodarowane i ja osobiście się w nim
nudziłam. Fajnie, bo pokazali praktyczne rzeczy, wszystko z czego korzystali
tamtejsi mieszkańcy, ubrania itd., ale nie było to pokazane w ciekawy sposób.
Już czytając historie konstytucji lepiej się bawiłam.
Głodni już nie tylko wrażeń i nowych rzeczy, ale też w
pustych brzuszkach postanowiliśmy wybrać się do ‘sprawdzonej’ restautacji w
China Town. Tak więc znowu trafiliśmy na super miłą obsługę, ale skoro było
tanie i dobre, to dlaczego tam nie wrócić. Zamówiłam coś innego niż
poprzedniego dnia, a ku mojemu zdziwieniu dostałam… to samo. Obsługiwała nas
inna kobieta, która przynajmniej mówiła po angielsku, ale była tak samo gburowata
jak poprzednie. Nie wiem czy oni mają tak w swojej kulturze i to normalne, czy
po prostu w tym lokalu panowała taka przyjemna atmosfera dla turystów, którzy
tak naprawdę są ich utrzymaniem. Zasada ‘nasz klient, nasz pan’ tutaj stanowczo
nie obowiązuje. Dostaliśmy rachunek, zapłaciliśmy i czekamy na resztę.
Oczywiście, wypada dać 10% napiwku, ale nie jest to tak w sumie obowiązkowe, a
my zapłaciliśmy tyle, że reszta stanowczo nie powinna być napiwkiem. Po
zwróceniu uwagi, czy moglibyśmy dostać naszą resztę, kobieta dosłownie rzuciła
w nas pieniędzmi z tekstem, że tutaj się zostawia napiwki, bo nie są one
wliczone w cenę posiłku. Tylko za co ten napiwek? Za złe danie, zimne jedzenie
i tragiczną obsługę? Mimo wszystko na to trzeba sobie zasłużyć! Tym bardziej, że mój portfel robił się z dnia
na dzień coraz cieńszy.
Zaczęło się już robić ciemno, więc wyruszyliśmy metrem na
Pentagon. Wysiadamy ze stacji i… zastanawiamy się, czy aby na pewno dobrze
trafiliśmy, bo wygląda to bardziej, jakbyśmy zajechali na ostatnią stację metra
i trafili na odludzie. Nie zawiodła nas wtedy metoda na ruszenie po prostu
przed siebie (a tak naprawdę skręciliśmy w prawo i w prawo), spytaliśmy kogoś,
gdzie jest pentagon i jak się okazało… staliśmy dokładnie pod budynkiem. Z boku
wygląda po prostu jak starsza budowla, nie ma takiego efektu jak na zdjęciach z
lotu ptaka, ale gdy odejdziecie kawałek, to widać charakterystyczny kształt. W
oddali oświetlony jest pomnik upamiętniający nieudany zamach (na całe
szczęście), a przed samym pentagonem postawiono memoriał. W nocy robi spore
wrażenie. Pentagonu zwiedzać nie można, a przynajmniej nam tak powiedziano, gdy
spytałam o to pewnego pracownika. Powiedział, że tylko pracownicy mogą wchodzić
do budynku. No to hej, „Niech mnie pan zatrudni!”. Niestety nie rzucił
wszystkiego i nie podpisał ze mną umowy, ale przynajmniej się zaśmiał! Po tym,
jak zrobiliśmy zdjęcia wszystkiemu, co się tylko dało trafiliśmy na znak, że
tutaj zdjęć robić nie wolno. Nie? To patrzcie, przecież to wolny kraj! Po
drodze natknęliśmy się jeszcze na specjalny wóz policyjny, przy którym też
zrobiliśmy sobie zdjęcie, aż tu nagle, z małego budynku wychodzą do nas
policjanci. „Tutaj nie wolno robić zdjęć” Ups. Ja już wyciągam rękę z aparatem
w stronę Wojtka, bo to jego sprzęt i jak będą kazali nam coś usuwać, to znając
mnie zepsuje cały sprzęt i usunę zdjęcia, które jeszcze nawet nie powstały.
Taki mój talent. Na całe szczęście spytali tylko, czy zrobiliśmy zdjęcia tylko
tutaj, czy jeszcze gdzieś i uwierzyli nam, że wcale nie zrobiliśmy zdjęć
wszędzie. Ładnie poprosili, żebyśmy się już stąd zabierali, a jak wyszliśmy z
ulicy, to okazało się, że to był teren oznakowany wielkim napisem „ZAKAZ WSTĘPU”.
Głupi ma zawsze szczęście, co nie? Ostatnim przystankiem na dziś był Arlington,
czyli słynny cmentarz pokazywany w większości amerykańskich filmów i seriali.
Niestety okazało się, że cmentarz nie jest otwarty całą dobę, więc
pocałowaliśmy klamkę i pooglądaliśmy teren zza krat płotu. Kolejny powód, żeby
wrócić! Już noc, a ja zostałam trochę nastraszona przez Wojtka i wszędzie
miałam wizje jak z horrorów, że za każdym rogiem i w każdym krzaku czeka na
mnie jakiś morderca, żeby mnie zasztyletować. Wracajmy więc już do domu, bo
jutro czeka nas jeszcze więcej zwiedzania! Po drodze weszliśmy do sklepu, żeby
kupić sobie coś do jedzenia. Przyzwyczaiłam się już do tego, że jestem dosyć
często zaczepiana przez mężczyzn, zwłaszcza czarnych i mulatów, bo ja jestem
blondynką i do tego z Europy, więc trochę taki egzotyczny kwiatek. Tak więc
nawet w tym sklepie na głupich zakupach nie ominęły mnie zaczepki, ale za to
jakie! Najpierw oczywiście wywiad, skąd jestem, co tu robię itd. Z racji tego,
że byłam bez Wojtka, to szybko uciekłam do drugiego sklepu, a oni za mną!
Wybieram sobie chleb, a on do mnie podchodzi i mówi „Hej kwiatuszku, jesteś
piękna”. Tak, po polsku! Nie wiem czy sprawdził to w translatorze google, czy
ktoś go nauczył tego podrywu, ale wyglądał co najmniej jakby chciał mnie
zgwałcić. Halo Wojtek, gdzie jesteś, chcę już stąd wyjść! Na szczęście znalazł
się szybciej niż myślałam i nastąpiła ewakuacja do domu. Co nas jednak spotkało
w mieszkaniu? Półnagi host rozwalony na kanapie, pali sobie shishe i ostro
dyskutuje ze swoją współlokatorką. Zero prywatności na starcie, a później
jeszcze gorzej. Okazało się, że mały pokoik wynajęli kolejnym osobom, więc
współlokatorka spała u niego, a on na kanapie w salonie. Rano myśleliśmy, że
dziewczyna się wyprowadza, bo zabrała z pokoju wszystkie swoje rzeczy, ale
okazało się, że po prostu wynosiła ciuchy, żeby ktoś jej ich nie ukradł! Skoro
host chce spać na kanapie, to niech śpi, w końcu to jego dom. Przesadził jednak
rzucając do nas tekst, żebyśmy wyłączyli telefony i byli cicho, bo on musi
wcześnie wstać.
Rano znowu zaspaliśmy (te dmuchane materace są stanowczo za
wygodne), więc znowu biegiem na metro. Mieliśmy całodobowe bilety, ale coś było
nie tak i nie chciały działać. Przeszliśmy więc przez boczną bramkę i biegiem
na metro. Okazało się jednak, że bilet całodobowy w Waszyngtonie wcale nie jest
ważny przez 24h od jego skasowania, tylko od północy do północy konkretnego
dnia. Możecie więc kupić bilet całodobowy o godzinie 23 i będzie on ważny tylko
przez godzinę. Jak się tego dowiedzieliśmy? A no tak, że skoro nie mogliśmy
wejść właśnie przez to, to wyjść też nie i tym razem przejście przez boczną
bramkę nie wchodziło w grę, bo zatrzymała nas pani z ochrony i trochę na nas
nakrzyczała, ale później chyba zrozumiała, że nie chcieliśmy nikogo okraść, że
myśleliśmy, że nasz bilet jest ważny jeszcze kilka godzin, a bramki przy
wejściu po prostu nie działały. Wytłumaczyła nam więc co i jak i wypuściła
grożąc palcem. Z racji tego, że zaspaliśmy, to przepadła nasza rezerwacja na
zwiedzanie Capitolu. Capitol jest chyba jednym z niewielu zabytków w Stanach,
do których bilet możesz zamówić z dnia na dzień. Wejście jest darmowe, ale
bilet musisz mieć. Skoro do Capitolu nie wejdziemy, to idziemy do Mariki,
znajomej Wojtka, która obecnie jest na Au Pair w Waszyngtonie (pozdrawiam Marika,
wreszcie się doczekałaś posta!). Jak dla mnie, to wizyta u niej była tysiąc
razy lepsza niż zwiedzanie Capitolu, bo dostaliśmy pyszne naleśniki, kawę i
herbatkę. Po takim pysznym śniadaniu mieliśmy mnóstwo energii na zwiedzanie, zostawiliśmy
więc bagaże u Mariki i poszliśmy w świat. Tylko co robimy, gdzie idziemy?
Chcieliśmy spróbować wejść jeszcze raz do Capitolu na bilet na inną godzinę, bo
na pewno są takie osoby jak my, które nie przyszły, chociaż miały rezerwację,
więc będą jakieś wolne miejsca. Okazało się jednak, że nie można wnosić
jedzenia i picia, a my mieliśmy prowiant na cały dzień zwiedzania, więc
odpuściliśmy. Poszliśmy za to do biblioteki obok Capitolu, w której znajduje się
pierwsza wydrukowana Biblia. Ogromna księga, a w tym samym budynku dużo innych,
ogromnych księg. Coś, czego nie zobaczycie w żadnym innym miejscu, więc warto
się przejść. Musieliśmy też nadrobić to, że Wojtek nie widział konstytucji,
więc wskoczyliśmy szybko do archiwum. Znowu wczytywałam się w różne historie, ale
czas nas gonił, więc nie zabawiliśmy tam długo. Przed najważniejszym punktem
dnia wstąpiliśmy jeszcze do Museum of Art. Tak zupełnie bez większych
oczekiwań, bardziej odwiedziliśmy to miejsce, żeby móc je odhaczyć na liście.
Trochę nas więc zaskoczyło, że po wejściu zobaczyliśmy Wilczycę, tą która jest
w każdym podręczniku do historii. Warto!
Co było najważniejszym punktem dnia? No ZOO! ZOO bardzo
super, też za darmo i wszędzie mnóstwo różnych zwierząt. Widziałam małą pandę
na kamerze na żywo i 70letniego słonia. Podeszła nawet do nas pani, żeby nam
poopowiadać o wszystkich słoniach, które tu mieszkają. Były flamingi, papugi i…
polski poczciwy bociek! Spacerujemy sobie tak, Wojtek musiał wysłuchiwać moich
ochów i achów nad zwierzątkami, aż zaczęło padać. Bardzo padać. Moje ochy się
więc skończyły. Schowaliśmy się pod daszkiem, ale nie zapowiadało się, żeby ten
deszcz miał się szybko skończyć. Co wtedy
wpadło nam w ręce? Mały wózeczek sprzątacza. Zostawił go na chwilę samego, a
tam były powieszone wielkie, przezroczyste worki na śmieci. No idealne
pelerynki na deszcz! Zrobiliśmy sobie dziurki na nos i ruszyliśmy dalej
zwiedzać. Minął nas nawet pan sprzątacz, sam ubrany w taki worek i zaczął się
tylko śmiać na nasz widok.
Wracamy już do Mariki i czaimy się pod drzwiami, żeby tylko
jej rodzina nas nie zobaczyła w tych workach. No to co? My się tak czaimy, a tu
nas ktoś zaczepia i pyta, czy nam w czymś pomóc. Ups. Tak, to był ‘tata’ Mariki.
Na szczęście bardzo luźny pan, śmiał się z nas jak tylko zobaczył nasze worki,
a przed wyjściem spytał, czy nie chcemy ich ze sobą zabrać. Zaśmialiśmy się i
grzecznie poprosiliśmy, czy mogliby je wyrzucić, bo nam się już nie przydadzą. ‘Tata’
był nawet na tyle kochany, że podrzucił nas na dworzec. Dobrze spotykać dobrych
ludzi na swojej drodze! Na dworcu czekaliśmy trochę na autobus, a w tym czasie
przysiadła się do nas starsza pani. Wyglądała na trochę wystraszoną, ale gdy ja
poszłam do toalety na ‘prysznic’, to zagadała Wojtka. Opowiedziała mu historię
swojego życia i życia całej rodziny (jak to bywa w przypadku starszych pań), a
na koniec spytała, czy jesteśmy małżeństwem, bo tworzymy taką super parę!
Pożegnaliśmy się grzecznie i poszliśmy do busa. Czas na Philadelphię!
1 komentarze
O nie!!! Zgłaszam sprzeciw! Wojtek to moj amerykański mąż! :D
OdpowiedzUsuń