Po tym jak w środku nocy wysiedliśmy w
centrum miasta, bez mapy, bez internetu i bez jakiegokolwiek pomysłu (nie wiem
jak kupowaliśmy te bilety, że nie ogarnęliśmy zupełnie, że na miejsce
dojedziemy o 2 w nocy) zaczęliśmy się rozglądać, szukając pomysłu co mamy ze
sobą zrobić. Ja w głowie miałam pustkę, ale dostrzegliśmy coś, co miało szansę
być dworcem. Nadzieja na nocleg znikoma, ale zawsze. Nawet jeśli by wyszło, że
to dworzec, to niestety, ale Boston nauczył mnie, że dworce są zamykane na noc.
Nie mamy jednak nic do stracenia, więc ruszamy w tym kierunku. Mniej więcej w
połowie drogi Wojtek zorientował się, że nie ma telefonu. Szum, krzyki, płacz i
biegnie do miejsca, gdzie wyrzucił nas kierowca autobusu. Chwila napięcia, w
głowie już myślimy co zrobić, jak go znaleźć, czy mamy numer na tego busa.
Minęła chwila i Wojtek wrócił do nas już z uśmiechem, bo jak się okazało...
telefon miał cały czas przy sobie. No ciapo!