Islandia day 6- flaczek.

14:14

Zaczęcie tego posta od 'wschodu słońca' byłoby lekkim naciągnięciem, bo przecież noc jest tutaj tak krótka, że dzień wstaje o wiele wcześniej od nas. Pobudkę mieliśmy jednak skuteczną, bo Dawid 'zapukał' nam do namiotu, poprzepraszał, że obudził, ale on jedzie na wyprawę na lodowiec. Wow, super sprawa. Zazdrościliśmy bardzo, pożegnaliśmy się, wymieniliśmy numerami w razie problemów i zrobiliśmy wspólne zdjęcie:



Każdy rusza w swoją stronę. Znaczy Dawid rusza, bo my z rana raczej mało ruchliwi. Zaczęliśmy się powoli pakować, jeść śniadanie (Nie zgadniecie co! Chleb z dżemem, tak!). Nawet nie dokończyliśmy pakować namiotu, a tu wraca nasz towarzysz. Niestety ze smutną miną, bo okazało się, że mu uciekła wycieczka na lodowiec, a na następną nie pojedzie, bo wtedy nie da rady objechać całej wyspy. Zaproponował nam więc spacer na pobliski wodospad Suartifoss, a później byśmy ruszyli razem dalej. Pobliski, czyli odległy o niecałe 2 km. Bez plecaków był to nawet przyjemny spacer, a wodospady były, i to nawet dwa. Przeurocze, do tego bardzo mało ludzi, więc dało się i popodziwiać i zrobić sobie zdjęcie. Jeśli chcecie uciec od tłumów, ale jednocześnie zwiedzać trochę turystyczne miejsca to właśnie tam.



Z wodospadu ruszyliśmy pod jęzor lodowca Skaftafellsjokull. Ten znowu czarny, ale wyglądał już trochę lepiej, niż poprzedni lodowiec (mój pierwszy zresztą). Cały czas jednak nie traciłam nadziei, bo to dalej nie był ten lodowiec, który tak bardzo chcieliśmy zobaczyć (a chłopacy osobiście sprawdzić, jak wygląda, bo mieli jakiś czas temu oddać referat na jego temat...). Tak więc oto jest i on. Lodowiec Vatnajokul, ta jego część przy jeziorze Jokulsarlon. Normalnie po wszystkich tych jeziorach można pływać dzięki specjalnie organizowanym rejsom, ale akurat w ten dzień było za dużo lodu (o ironio, prawie jak remont). Chociaż w sumie i tak byśmy pewnie nie popłynęli, bo nasze małe kieszonkowe nie obejmowało takich rarytasów. Za to nareszcie zobaczyłam niebieski lód! Dokładnie taki jak w bajkach, niebieski jak na zdjęciach z National Geographic, niesamowity. Naprawdę jeden z lepszych widoków, strasznie wyczekiwany i wcale mnie nie rozczarował. Widok zapierający dech w piersiach, przysięgam. Poczułam się wtedy do końca spełniona i to był moment, kiedy mogłabym już wrócić do domu z czystym sumieniem (nie oznacza to, że wrócić bym chciała). Misja spełniona. Woda dotknięta, lodowiec dotknięty, lód zjedzony (smakuje jak lód), zdjęcie dla pani prowadzącej na zaliczenie zrobione, więc można ruszać dalej w trasę.



Właśnie na tej trasie 'dalej' po raz pierwszy zobaczyłam renifery. Żaden z nich nie miał raczej czerwonego nosa (oszukane jakieś), albo przynajmniej bardzo dobrze się maskował. Chciałam do nich szybko pobiec, więc praktycznie wypadłam z samochodu, ale jak tylko mnie zobaczyły, to wystraszyły się mnie (no cóż, wierzę, że nie wyglądałam najlepiej) do tego stopnia, że gromadą przeskoczyły przez płot i wbiegły prosto na drogę. Dobrze, że na Islandii jest taki ruch, że nie musiały patrzeć na lewo i prawo, bo i tak nic nie jechało.

Ten dzień był jednak trochę za spokojny i układał się zbyt dobrze jak na nasze standardy, więc coś MUSIAŁO się stać. Zwłaszcza, że Dawid cały czas powtarzał, że on to szczęścia w życiu nie ma, także nasze szczęście i jego szczęście raczej nie przewidywało niczego dobrego. No i tak jedziemy sobie beztrosko przed siebie, zaczyna padać śnieg, zaraz coraz bardziej, bardziej i bardziej, aż w końcu wjechaliśmy w śnieżycę. Nasz kierowca wybawiciel próbuje podjechać pod górkę raz, drugi, trzeci, ale auto ani rusz (tak tylko wspomnę, że mieliśmy zwykłego, małego Peugeota). Za entym razem się udało, ale im dalej w drodze, tym warunki coraz gorsze. Nie ma szans, że przejedziemy, zwłaszcza, że nie mieliśmy auta 4x4, tylko tego Peugeota 208 (poza tym 4x4 też zawracały, bo nie dawali rady). Nie ukrywajmy, ale nasze auto, to nie jest jakaś wyczynówka. Stanęliśmy i myślimy co zrobić. Minęło nas kilka aut, większych i mniejszych, a każdy nas praktycznie błagał, żebyśmy zawrócili. No to nie ma rady, trzeba wracać. Tylko, że droga wąska, zawrócić ciężko. Nawet się nie zorientowałam co się dzieje, poczułam się jak na jakimś rajdzie, a tu Dawid zawrócił auto na ręcznym i jazda z górki. Super! Śmigamy!? No nie. Po chwili pojawił się mały problem. Na ekranie komputerka zaczęły mrugać diody, że coś jest nie tak. Zignorowaliśmy to, ale po tym, jak zjechaliśmy już na dół, to okazało się, że faktycznie coś jest nie tak. Wychodzimy sprawdzić, wszyscy cali w emocjach, jedni zimny pot, drudzy rozgrzani do czerwoności. Emocje. Co to będzie?! Flak. Po prostu. Złapaliśmy takiego flaka, że opona zeszła z tego takiego metalowego (halo, co to było?) i nie wyglądało to za dobrze. Chłopaki zaczęli wyciągać wszystko z bagażnika, podnoszą klapę, a tam... zapasówki brak. Jest za to jakiś zestaw do naprawy, a przecież naszej opony, to już chyba się nie da naprawić. Ja tam to już zaczęłam zjadać cały zapas słodyczy ze stresu (polecam lokalną czekoladę Icelandic Chocolate z karmelem i kryształami soli!), że trolle nas zjedzą na środku tego pustkowia. Do tego Dawid nie miał zasięgu, Jacek na trybie samolotowym, ale na szczęście ja miałam ledwie te dwie kreski, więc zadzwoniliśmy po pomoc. Ciężko było wytłumaczyć gdzie jesteśmy, ale w takich momentach przydaje się GPS. Po prostu podaliśmy nasze współrzędne, co widzimy wkoło i jakoś nas odnaleźli. Uf! Nie było wcale tak jak na wszystkich filmach. Nie zjadło nas zombie, trolle też nie. Poczekaliśmy niecałą godzinkę na sążnego Islandczyka, który bez ceregieli podniósł auto (ze mną w środku), zabrał koło i po godzinie wrócił z nowym (tak, przez tą godzinę byliśmy tak trochę zawieszeni w powietrzu). Ten Pan był non stop tak uśmiechnięty, że znacznie nam poprawił humor. No bo proszę Was, taki wielkolud, a uśmiecha się jak mały chłopiec. My też mogliśmy się wreszcie uśmiechnąć i ruszyć dalej w trasę. Było już ciemno i zimno, więc naszym jedynym celem było już tylko znalezienie pola namiotowego, albo czegoś, co by to pole przypominało. Kiedy dotarliśmy na miejsce byliśmy tak wykończeni, że nawet już nie rozbiliśmy namiotu. Dawid był na tyle kochany, że stwierdził, że wszyscy śpimy w aucie na parkingu. Całe szczęście, bo tej nocy bym stanowczo zamarzła pod namiotem.





 Stanowczo nie polecamy wybierać się w takie warunki bez odpowiednio wyposażonych samochodów. Po północnej Islandii najlepiej poruszać się autem 4x4 z kolcami na oponach.










Zobacz również

2 komentarze

  1. Zazdroszczę przeżyć i widoków, tak bardzo bym chciała pojechać. Cudowne zdjecia

    OdpowiedzUsuń
  2. Krajobrazy kosmiczne, Islandia jest na liście "kiedyś pojadę" :)

    OdpowiedzUsuń